Obserwatorzy

O wszystkim , co w życiu może być ważne.

Oldis Mikst TV

Zmień swoje życie

Grunt to pewność siebie

Mapa nie jest terenem


Każdy z nas postrzega zachodzące wokół zdarzenia za pomocą pięciu zmysłów. Twój sposób interpretacji bodźców wzrokowych, słuchowych lub czuciowych uzależniony jest od doświadczeń życiowych, przez które filtrowane są informacje, docierające do ciebie za pośrednictwem zmysłów. Co tobie wydaje się dobre, ja mogę uznać za złe; co dla mnie jest użyteczne, ty możesz odrzucić jako zbędne. Ta indywidualna interpretacja otaczającego świata jest elementem map myśli, które stanowią rzeczywistość każdego z nas i określają sposób postrzegania świata oraz świadomość. Twoja mapa jest inna niż moja, widzisz świat inaczej niż ja. Zarazem żadna z nich nie jest odbiciem obiektywnie istniejącej rzeczywistości. Oznacza to, że nie stanowią one obrazu świata zewnętrznego; są jedynie jego subiektywnymi
interpretacjami. Należy pogodzić się ze świadomością, ze nigdy nie poznamy samego terenu.
Poruszamy się po nim, korzystając z własnych map, które zawsze pozostaną subiektywne,
choćbyśmy starali się możliwie najprecyzyjniej rejestrować wrażenia odbierane wzrokiem, słuchem czy dotykiem. Możesz być przekonany, że terrorysta nie jest bojownikiem o wolność, że brawura nie jest bohaterstwem, a Mary nie jest zarozumiała, tylko pewna siebie, jednak moja mapa może interpretować tę samą obiektywną rzeczywistość zupełnie inaczej. Żaden z nas nie ma prawa twierdzić, że jego sposób postrzegania jest obiektywny, po prostu inaczej interpretujemy te same wydarzenia i sytuacje. Żywimy różne przekonania na temat niezliczonych wydarzeń dnia codziennego - mamy odmienne mapy tego samego terenu.
Chociaż ta przenośnia może wydawać się banalna, niesie ona niezwykle głębokie implikacje.
Dzięki niej możemy zrozumieć sposób postrzegania świata przez innych, a co za tym idzie, zdobyć umiejętność sprawnego porozumiewania się z nimi i czerpać z niej ogromne korzyści.
Odkrywszy różnice między mapami innych osób a twoją własną, nie tylko zaoszczędzisz czas i energię, które strawiłbyś na nieudanych próbach komunikacji, ale także poznasz motywy działania otaczających cię osób i nauczysz się oddziaływać na nie, by pomogły ci osiągnąć cel.
Czyjeś postępowanie może wydawać się innym niestosowne, dziwne lub nawet nieracjonalne, lecz w kontekście jego własnego systemu myśli zawsze ma ono sens. Kierując się swym indywidualnym i bardzo zawężonym obrazem rzeczywistości, podejmujemy najkorzystniejsze w naszym mniemaniu działania.

ZAŁOŻENIA NLP


NLP, podobnie jak każda dyscyplina wiedzy, opiera się na określonych zasadach W tym
przypadku są one jednak znacznie bardziej elastyczne niż prawa obowiązujące w naukach
przyrodniczych Należy je uznać nie tyle za bezwzględnie prawdziwe, ile za użyteczne (np.
stwierdzenie, ze na Mazurach zawsze pada, może być niesłuszne, a jednak jest przydatne) Na
początek opiszę kilka wybranych zasad, by dać ci wyobrażenie o całości przedmiotu Reguły te
stanowią również fundament wielu technik, które wkrótce poznasz Samo ich zrozumienie może
przynieść zauważalną zmianę twoich zachowań, jeżeli zastosujesz je w codziennych sytuacjach

CZTERY KROKI DO SUKCESU


Oto cztery podstawowe kroki, prowadzące do zdobycia tego, czego pragniesz. Są one proste azarazem zdumiewająco głębokie. Stanowią podstawę wszelkiego sukcesu, fundament, na którym opiera się całe programowanie neurolingwistyczne. Jeżeli powziąłeś silne postanowienie realizacji własnych pragnień, te cztery kroki nawet bez dalszego wsparcia lub objaśnień wystarczą, byś mógł zmienić swoje życie. Uzupełnione o szczegółowe zasady i techniki, opisane poniżej, tworzą swoistą „technologię" zdobywania tego, czego pragniesz.
1. Poznaj swe pragnienia
Zgodnie z założeniami NLP musisz znać cel, który chcesz zrealizować Sukces można osiągnąć tylko wówczas, gdy zna się cel swych dążeń. Jeżeli nie jesteś szczególnie ambitny lub nie masz sprecyzowanego celu, sformułowanie go może wydać ci się zabiegiem sztucznym i wymuszonym. Należy jednak od tego zacząć. Wszyscy mamy pragnienia i marzenia, dotyczące nas samych lub rodziny, przyjaciół, a nawet większej społeczności. Być może masz jakieś złe nawyki, które chcesz wykorzenić, bądź podziwiasz u innych jakieś umiejętności czy zdolności, które sam chciałbyś posiąść. Wszystkie te dążenia mogą stanowić cel w rozumieniu NLP.
Określiwszy go, możesz zacząć skutecznie realizować powzięte zamierzenia. Ta chwila jest równie dobra na przystąpienie do działania, jak każda inna. W następnym rozdziale poznasz kilka prostych kryteriów oceny prawidłowości sformułowania celów Ich przejrzyste zdefiniowanie zapewnia maksimum szans powodzenia.
2. Zacznij działać
Rób to, co twoim zdaniem przyniesie pożądane wyniki. Powyższe stwierdzenie brzmi jak
truizm, jednak wybijające się jednostki zawdzięczają swoje sukcesu podejmowaniu działań, o których inni tylko mówią lub rozmyślają. Twoje postępowanie może nie przynieść zamierzonych efektów, zatem wchodzi tu w grę element ryzyka. Nigdy tego jednak nie sprawdzisz, dopóki nie zaczniesz działać.
3. Naucz się dostrzegać rezultaty własnych działań
Umiejętność ta wymaga tzw. „ostrości postrzegania". Musisz nauczyć się rozpoznawać
zdarzenia będące bezpośrednim następstwem twoich czynów, oceniać, czy podjęte działania przybliżają cię do zamierzonego wyniku. Musisz również rozpoznawać sygnały i negatywne informacje zwrotne, które informują, ze zbaczasz z przyjętego kursu. Programowanie neurolingwistyczne poświęca wiele uwagi badaniu, w jaki sposób odbieramy rozmaite bodźce, jak je interpretujemy i jak wykorzystujemy zebrane w ten sposób informacje w dalszych działaniach.
4. Bądź przygotowany na zmianę zachowań, dopóki nie osiągniesz zamierzonego rezultatu
Musisz wsłuchiwać się w sygnały odbierane z otoczenia za pośrednictwem zmysłów i
odpowiednio korygować lub zmieniać postępowanie. Jeżeli nie uda ci się za pierwszym razem, spróbuj czegoś innego! Czasem będzie to od ciebie wymagać twórczego myślenia.
Te cztery kroki są tak oczywiste, ze istnieje niebezpieczeństwo, iż całkowicie je zignorujesz i wyruszysz na poszukiwanie czegoś bardziej złożonego i wymagającego większego wysiłku.
Innym często popełnianym błędem jest pominięcie jednego z etapów, na przykład woli podjęcia działania, gdy nie jesteś pewien, jakie uzyskasz efekty, lub chęci zmiany zachowań, kiedy wolałbyś raczej pozostać przy znajomym, pozbawionym ryzyka sposobie postępowania. Jeżeli jednak poświęcisz trochę czasu na obserwowanie osób (włącznie z twoimi dobrymi znajomymi), które dokonały w życiu czegoś wartościowego, zaczniesz dostrzegać schemat czterech kroków w każdym osiągniętym przez nie sukcesie. Początkowo podążanie ich śladem może wymagać od ciebie wysiłku, lecz nic, co w życiu cenne, nie przychodzi samo. Bądź pewien, ze poniesione nakłady zwrócą się wielokrotnie, sama zaś podroż, podobnie jak w przypadku rozmaitych dziedzin aktywności, może dostarczyć nie mniejszej satysfakcji niż dotarcie do miejsca przeznaczenia.

PRZESŁANKI SUKCESU



Każda istota ludzka obdarzona jest instynktem dążenia do celu. Nie zawsze każe on nam
zmieniać świat lub dokonywać epokowych wynalazków, może być ograniczony do życia
rodzinnego, przydomowego ogrodu lub jakiejś pochłaniającej nas pasji czy zainteresowania.
Wszyscy jednak mamy cele, do których dążymy, chociaż nie zawsze umiemy je sprecyzować, a
nawet rozpoznać. Przesłanki te dają o sobie znać, ilekroć jesteśmy świadkami sukcesu innych.
Nie dostarczają one gotowego przepisu na sukces - ludzie są przecież tak rózni pod względem
osobowości, talentów i potencjału intelektualnego - stanowią jednak klucz do zrozumienia
sposobu postępowania.
Odczuwamy czasem chęć działania, entuzjazm czy tez pasję - możesz to nazwać, jak chcesz -
które, jak się wydaje, wzbudza w nas jasno określona wizja celu. Mamy silne przekonania na
temat samych siebie, własnych możliwości, osób, wśród których żyjemy. Z tym wszystkim na
ogół związany jest silny system przekonań kulturowych (wartości podstawowe od wieków były
i są do dziś zdumiewająco podobne na całym świecie, w różnych kulturach i religiach).
Zauważamy również, że osoby, które odnoszą sukcesy, nie tylko znają cel swych dążeń, ale
również wydają się postępować według z góry przygotowanego planu. Ich sposób myślenia
oraz korzystania z zasobów wewnętrznych i zewnętrznych sprawia wrażenie w pełni
uporządkowanego. Dotyczy to wybitnych sportowców, skutecznych menedżerów, artystów,
muzyków i przedstawicieli innych twórczych zawodów. Wszyscy oni wydają się również
obdarzeni specyficzną energią, nie tylko siłą i sprawnością fizyczną, lecz rodzajem energii
wewnętrznej, która pomaga im stawiać czoło przeciwnościom tam, gdzie jednostka przeciętna
dawno złożyłaby broń. Tej energii, podobnie jak przekonań, wyznawanych wartości i wizji
celu, nie przypisujemy cechom genetycznym, wykształceniu czy wychowaniu. Uznajemy ją
raczej za nieodłączną część dążenia do wyznaczonego celu lub realizacji marzenia, którą
wszyscy rozumiemy, gdyż wszyscy stale do czegoś dążymy. Wreszcie, osoby te posiadają
zdolność komunikacji na każdym poziomie i w każdy sposób, konieczny do osiągnięcia celu.
Do identyfikacji cech charakteryzujących ludzi sukcesu nie jest potrzebna odrębna dyscyplina
wiedzy. Tym, co oferuje nam w tej dziedzinie programowanie neurolingwistyczne, jest
możliwość zrozumienia, w jaki sposób określone cechy oddziałują na zachowania. Następnie
wskazuje nam ono, jak opracować własny lub wykorzystać już istniejący model efektywnych
strategii myślenia i zachowania, nie tracąc czasu na próby i błędy. Kiedy poznamy wzorzec
(treść ma znaczenie drugorzędne) zachowań prowadzących do sukcesu, jego osiągnięcie będzie
w zasięgu każdego z nas.

OSIĄGANIE UPRAGNIONYCH CELÓW



Powieściopisarz irlandzki Christy Brown miał władzę tylko w lewej stopie. Urodzony z
porażeniem mózgowym, wymagał stałej opieki Mimo ze nie mówił i nie chodził, zdołał sam
nauczyć się czytać, malować i pisać na maszynie. Na przekor wszystkim przeciwnościom został
wybitnym pisarzem i zdołał osiągnąć to, czego pragnął. Wysiłek przyniósł mu niezależność,
którą tak oto opisał:
Bez przerwy pisałem i pisałem, nieświadom, gdzie się znajduję, godzina za godziną.
Doznawałem wrażenia, że jestem inną osobą. Nie byłem już nieszczęśliwy. Nie
czułem się pokrzywdzony ani zamknięty w odosobnieniu. Byłem wolny, mogłem
myśleć, żyć, tworzyć... Czułem ulgę i ukojenie, mogłem być sobą... I chociaż nie
było mi dane poznać radości tańca, doznałem rozkoszy tworzenia.
Dążenie człowieka do ideału nie zna granic. Doskonałość, którą dostrzegamy u innych -
obojętne, czy budzi w nas zazdrość, podziw czy bałwochwalczą cześć - pociąga nas z
niezrównaną siłą. Ilekroć obserwujemy czyjeś wybitne osiągnięcia, widzimy również cząstkę
samych siebie, tę wyższą lub głębiej ukrytą część swojego „ja", która wydaje się wiedzieć, ze
jest w życiu cos lepszego, do czego należy dążyć. Bez względu na to, co chcemy osiągnąć,
czym się zajmować lub kim być, owa pogoń za ideałem jest zjawiskiem uniwersalnym.
Zagadką natomiast pozostaje, dlaczego niektórzy, jak Christy Brown, mimo wszystkich
przeciwności znajdują to, czego szukają, podczas gdy tylu innym nie udaje się zrealizować
marzeń.
W kulturze Zachodu sukces utożsamiany jest z dobrami materialnymi - atrybutami władzy i
wysokiej pozycji społecznej. Zarazem jednak w programach telewizyjnych i prasie znajdujemy
wiele opowieści o życiu artystów, sportowców czy mężów stanu, których stać na zaspokojenie
każdego kaprysu, a mimo to nie czują się spełnieni. Wielu z nich pomimo osiągnięcia „sukcesu"
popełniło samobójstwo. Z drugiej strony wszyscy znamy kogoś, kto pod względem stanu
posiadania lub zdrowia, cenionego przecież tak wysoko, z pewnością nie jest człowiekiem
sukcesu, pojmowanego według tradycyjnie obowiązujących kryteriów, a jednak osiągnął
pewien stopień zadowolenia, samorealizacji i prawdziwego szczęścia, którego zazdrościmy. W
pewnym sensie osoby takie zrealizowały swoje pragnienia, zajmują się w życiu tym, co
naprawdę daje im satysfakcję.
Wzorem prawdziwego sukcesu są ci, którzy w procesie uczenia się potrafili wznieść się ponad
własne myśli i dostrzec „wielką wizję", zdołali odrzucić schematy myślenia na korzyść innych,
bardziej odpowiednich rozwiązań, dzięki którym mogą zdobyć to, czego pragną. Korzystają oni
z wyzwań, porażek, pozornie nie sprzyjających okoliczności i przypadkowych wydarzeń, by
zrealizować swój twórczy potencjał, osiągnąć mistrzostwo i sukces. O tym właśnie mówię , jak zdobyć to, do czego dążysz, opanować umiejętności, które pragniesz sobie
przyswoić, i być tym, kim chcesz.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych pojawiło się wiele książek na temat tzw.
„pozytywnego myślenia" i rozwoju jednostki. Najczęściej sięgały po nie te osoby, którym
sztuka pozytywnego myślenia od dawna nie była obca. Każda kolejna książka lub koncepcja
wzmacniała ich samospełniające się, instynktownie optymistyczne nastawienie. Znacznie mniej
liczni byli czytelnicy, którzy z pewną rezerwą sięgali po owe wyszukane, lecz kuszące recepty
na wszystkie życiowe problemy. W ich wypadku zmiana sposobu myślenia spowodowana
lekturą była krótkotrwała. Wkrótce powracali do zakorzenionych, negatywnych postaw i
przekonań, starannie szufladkując odosobnioną porażkę jako „typową", natomiast starannie
wypracowany sukces jako „przypadek". Po bliższym przyjrzeniu się ówczesnym
autorytatywnym teoriom pozytywnego myślenia znajdujemy w nich jednak więcej retoryki niż
konkretów, a badania, na których je oparto, trudno uznać za spełniające wszelkie wymogi
naukowe.
Od tamtych lat zaszło jednak wiele zmian. Obok zapierających dech osiągnięć w dziedzinie
informatyki, komunikacji i badań kosmicznych dokonano wielu innych ważnych, choć nie tak
spektakularnych odkryć. Badania Rogera Sperry'ego, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie
fizjologii, umożliwiły nowe spojrzenie na sposób funkcjonowania mózgu człowieka Pewne
poglądy, do których specjaliści przywiązani byli od lat, odrzucono wtedy na dobre Na przykład
odkrycie, ze dwie półkule mózgu (ścisle mówiąc, ich górna część, czyli kora mózgowa)
funkcjonują sprawnie jako dwa niezależne umysły, całkowicie zmieniło nasz sposób
pojmowania mechanizmów rządzących myśleniem i zachowaniami jednostki. Dowody na to, ze
doświadczenia całego życia przechowywane są w mózgu i w każdej chwili można do nich
sięgnąć, zmieniły nasze pojęcia na temat intuicji, pamięci i całego procesu myślenia. A kiedy
dowiedzieliśmy się, ze liczba potencjalnych połączeń neuronalnych w mózgu człowieka jest
większa niż łączna liczba atomów we wszechświecie, zaczęliśmy się zastanawiać, czy możemy
dokonać czegoś więcej za pomocą owej masy „szarych komórek". Krotko mówiąc, wydaje się,
ze wykorzystanie możliwości mózgu pozwoli nam w pełni zrozumieć samych siebie, bliźnich i
całe otoczenie, a także oferuje ogromne, nie zbadane możliwości realizacji dążeń - zdobywania
tego, czego pragniemy.
Programowanie neurolingwistyczne zebrało wiele z tych osiągnięć w spójną całość i jako
pierwsza dziedzina wiedzy przedstawiło gotowe studium optymalnych zachowań jednostki i
komunikacji interpersonalnej. Innymi słowy, wyposażyło nas w naukowe podejście do wysoce
subiektywnego, lecz pasjonującego wszystkich zagadnienia, jakim jest zdobywanie tego, czego
pragniemy. Należy zarazem podkreślić, ze programowanie neurolingwistyczne w niczym nie
przypomina nauk przyrodniczych - istoty ludzkie nigdy nie były idealnym przedmiotem testów
laboratoryjnych, nasze zaś wzorce zachowań, nie mówiąc o sposobach myślenia, nie mieszczą
się w rygorystycznych ramach metody naukowej. Wydaje się, ze mózg człowieka zajmuje
szczególne miejsce w ogólnym porządku świata. Dzięki NLP możemy jednak poznać i opisać
proces myślenia - owego zalążka uczuć, postaw i przekonań, które z kolei tworzą zachowania.
Dyscyplina ta oferuje również usystematyzowane podejście do roli języka w procesie myślenia
i komunikacji międzyludzkiej. Wreszcie, jako jedyna gałąź wiedzy, podsuwa nam schemat, na
podstawie którego możemy stworzyć model optymalnych zachowań i powielać go.
Umiejętności, zdolności, a nawet tzw. „strategie myślenia" można dzielić z innymi. Co jednak
najważniejsze i co najwyraźniej odróżnia NLP od niemal wszystkich gałęzi psychologii i
innych metod terapeutycznych, zajmujących się zachowaniami jednostki, to fakt, ze
programowanie neurolingwistyczne przynosi zauważalne efekty w bardzo krótkim czasie, a
większość zasad i technik można zastosować samodzielnie, bez pomocy terapeuty, doradcy czy
guru.
NLP jest dyscypliną, która oferuje
sprawdzone techniki, stawiające osiąganie celów w zasięgu każdego z nas. Nie zajmuje się ona
jałowym rozważaniem, czy uda nam się osiągnąć cel, nie ucieka się do retoryki i demagogii
Nawiasem mówiąc, nie są one potrzebne, gdyż coraz więcej dowodów na skuteczność NLP
sprawia, ze ludzie różnych zawodów zaczynają dostrzegać korzyści, jakie mogą zeń czerpać.

Krwiaty w rozkwicie


Bóg nie oczekuje? podziękowań
za Słońce lub Ziemię,
ale za Kwiaty, które zaprawdę
nie przez oskubanie ujawniają nam
swoją piękność.
Nie zatrzymuj się jednak,
aby je rwać i przechowywać na później,
lecz idź naprzód
albowiem wzdłuż całej drogi
będziesz miał Krwiaty w rozkwicie.
I wiedz, że nie ma prawdy złej
ani Kwiatów nieczystych.
Nawet ciemne chmury
stają się Kwiatami Nieba,
kiedy je słońce całuje.
Jest tylko prawda mała,
o słowach jasnych i przezroczystych,
niczym woda Iśniąca w naczyniu
i Prawda Wielka,
o niezgłębionym milczeniu
jak ciemna woda oceanu.
Człowieku okryty pyłem martwych słów
Wykąp swą duszę w Milczeniu...

Michał Nostradamus



Michał Nostradamus... Sam dźwięk tego nazwiska budzi w nas dreszcz emocji. Dlaczego?
Cóż, powodów można wymienić co najmniej dwa: wielką sławę jaką się cieszył już za życia
(i cieszy się nią nadal aż po dzień dzisiejszy) ów tajemniczy, nie do końca poznany człowiek,
oraz – co również nie pozostaje bez znaczenia – dużą liczbę publikacji dotyczących zarówno
samej postaci lekarza i astrologa, jak również i jego przepowiedni. Ale może zacznijmy od
początku.
Michał Nostradamus urodził się w Prowansji, w miasteczku St. Remy, dnia 14 grudnia
1503 roku i tego samego dnia został ochrzczony w miejscowym kościele parafialnym.
W rodzinie Nostre–Dame było to wydarzenie nader ważkie. Raz dlatego, że narodził się
nowy człowiek, kontynuator rodu, a dwa, że chrzest dla Żydów (a Nostre–Dame byli Żydami)
nie jest czymś zwyczajnym. Co prawda wcześniej, aby uchronić się przed prześladowaniami,
wszyscy dorośli członkowie familii przeszli z judaizmu na chrześcijaństwo, niemniej obrzędy
nowej wiary wciąż robiły na nich wielkie wrażenie.
W szczerość nawrócenia dorosłych członów rodu możnaby (choć niekoniecznie)
powątpiewać, lecz jedno przyznać im należy – małego Michała wychowano na katolika.
Rodzina Michała – tak ze strony ojca, jak i ze strony matki – zaliczała się do znaczących i
zamożnych. Dziadek po mieczu, Piotr, był lekarzem na dworze władcy Prowansji, zaś jego
syn, a ojciec Michała, piastował urząd notariusza w St. Remy. Natomiast dziadek po kądzieli,
Jan de Saint–Remy, również Żyd, był nie tylko lekarzem, lecz i astrologiem. Matka naszego
bohatera, Rainiera, jak wszystkie kobiety owych czasów zajmowała się po prostu domem.
Fakt, że obydwaj dziadkowie Michała parali się medycyną, nie pozostał bez znaczenia w
jego późniejszym życiu. Malec początkowo wychowywany był w domu dziadka Piotra, który
uczył go głównie medycyny i farmacji, zaś po jego śmierci zajął się Michałem dziadek Jan,
który nie tylko kontynuował to, co rozpoczął poprzednik, ale wykłady i zajęcia poszerzył o
astronomię i astrologię.
Skoro Michał osiągnął stosowny wiek po temu, opuściwszy dom rodzinny, opuściwszy
dziadka, rozpoczął naukę na wszechnicy w papieskim mieście Awinionie, gdzie – pewnie za
namową ojca, który chyba pragnął, by syn poszedł w jego ślady – poznawał tajniki prawa.
Lecz, pomny nauk udzielanych mu przez obydwu dziadków, przez cały czas chciał
studiować medycynę i nauki przyrodnicze. Dlatego też porzucił Awinion i przeniósł się na
uniwersytet w Montpellier.
Po trzech latach wytężonej nauki, Nostradamus zdaje – z wynikiem celującym – przed
czcigodnym gronem profesorskim egzamin i uzyskuje stopień bakałarza.
Nie dane jednak mu było łatwe i proste dokończenie tak chlubnie rozpoczętych studiów.
Oto bowiem w południowych prowincjach Królestwa Francji rozszalała się zaraza, która
zbierała straszliwe żniwo, kosząc setki, tysiące ludzkich żywotów.
Nostradamus – jak na przyszłego doktora i dobrego chrześcijanina przystało – nie bacząc
na własne bezpieczeństwo, wespół z dyplomowanymi już doktorami medycyny, jak mógł, tak
pomagał chorym.
Jego zmaganie z morowym powietrzem trwało aż cztery lata i dopiero po upływie tego,
jakże długiego okresu, zaraza wygasła.
Podczas epidemii Nostradamus nie tylko, że sam nie zachorował, ale dzięki tajemniczemu
leczniczemu proszkowi własnego wynalazku uratował wiele ludzkich istnień. Oczywiście
pomogło mu to zdobyć sławę i uznanie znakomitego medyka.
Po wygaśnięciu zarazy powraca do Montpellier i na tamtejszym uniwersytecie bez trudu
obroniwszy pracę dyplomową, uzyskuje tytuł doktorski. Mało tego, starzy profesorowie
zachwyceni wiedzą młodego doktora, z miejsca proponują mu objęcie stanowiska
wykładowcy na macierzystym uniwersytecie.
A on początkowo na to przystaje, jednak rychło – zrażony przestarzałymi metodami
dydaktycznymi, do przestrzegania których był zobowiązany – porzuca pracę wykładowcy i
rozpoczyna praktykę wędrownego lekarza.
Trwa to aż do roku 1533, kiedy postanawia się ustatkować i osiadłszy w Agen poślubia
zamożną szlachciankę. W ciągu trzech lat ich nad wyraz szczęśliwego pożycia przychodzi na
świat dwóch synów. Dzięki posagowi żony i swojej bogatej i nieźle płatnej praktyce, urządza
wygodny i dostatni dom.
Cóż, niestety, nie ma nic stałego pod słońcem. Oto szczęście Nostradamusa pryska niczym
bańka mydlana. Nagła, zupełnie niespodziewana śmierć żony i synków zostawia go samego
na świecie. Wygląda na to, jakby Kostucha brała odwet na lekarzu za to, że wyrwał z jej
szponów tyle istnień ludzkich.
Nostradamus załamany, ogłuszony niespodziewanym ciosem, a dodatkowo atakowany
przez rodzinę żony, która za wszelką cenę pragnęła wyzuć go z majątku, po bezskutecznych
próbach ułożenia sobie życia od nowa w domu, który ustawicznie przypominał mu o
zmarłych bliskich, ostatecznie decyduje się porzucić Agen i znów rusza w świat. By leczyć i
by jeszcze bardziej wydoskonalać swą wiedzę.
Tym razem nie ogranicza się do wędrówek po Francji, ale także przemierza wzdłuż i
wszerz Italię. Podróże trwają przez kilka lat. W tym okresie Nostradamus bez wątpienia
bardzo wiele się nauczył, a co więcej, właśnie wtedy począł wygłaszać swe pierwsze
przepowiednie i proroctwa, które ze względu na fakt, iż bezbłędnie się sprawdzały, jęły
zwracać nań uwagę tak możnych tego świata, jak też i prostaczków.
Rok 1544 przynosi ze sobą nową plagę morowego powietrza. Nostradamus porzuca zatem
samotnicze życie i czym prędzej śpieszy do Marsylii, aby wyrywać chorych z chłodnych
objęć śmierci. Jego działalność uzdrowicielska, a przede wszystkim chyba jego tajemniczy
cudowny proszek, ratuje wiele osób.
Sukcesy Nostradamusa drażnią innych medyków, zazdrosnych o sławę i powodzenie.
Oskarżają go uprawianie magii, co sprawia, że nasz doktor porzuca Marsylię i przenosi się
najpierw do Aix, a potem do Salon.
W tej ostatniej miejscowości, doczekawszy kresu zarazy i pewnie otrząsnąwszy się ze
smutku i bólu, jaki go ogarnął po stracie żony i dwójki synów, ponownie wstępuje – w 1548
roku – w związek małżeński, który zaowocował aż siódemką potomstwa.
Właśnie w Salon Nostradamus stopniowo zarzuca praktykę lekarską i całkowicie poświęca
się astrologii i praktykom okultystycznym, które – co bardzo dziwne – jakoś bezkonfliktowo
godzi z żarliwością chrześcijańską.
Tak jak swego czasu był sławny jako lekarz, tak teraz jest sławny jako astrolog i wróż.
Cieszy się poważaniem możnych tego świata, w tym i koronowanych głów. Osobiście
interesuje się nim sama Katarzyna Medycejska.
Swoje słynne przepowiednie układane w formie rymowanych czterowierszy, których sto
składało się na jedną centurię, zebrał w dziesięć ksiąg, z których siedem wydał drukiem w
roku 1555, zaś ostatnie trzy w roku 1558.
Mimo trudnego, hermetycznego języka, języka nie łatwego do przeniknięcia i zrozumienia,
po dziś dzień odcyfrowano liczne przepowiednie doktora z Salon. Najciekawsze jest to, że
bezbłędnie przepowiedział także i własną śmierć. A oto jak brzmi rzeczona zapowiedź:
„W dom wróciwszy, dar królewski złożę –
Skończone dzieło – do ciebie idę Boże,
Zejdą się druhy, bracia domu mego:
Na ławie przy mym łożu znajdą mnie martwego.”
Ów dar królewski, o którym mowa to 300 złotych talarów, jakie astrolog otrzymał od
Katarzyny Medici i jej syna, jako nagrodę za usługę. Również i pozostała część przepowiedni
spełniła się co do joty! Śmierć, z którą tak zawzięcie walczył przez całe swe dorosłe życie,
dosięgła go 2 lipca 1566 roku.
***
Na czym polega niezwykłość postaci Nostradamusa? Właśnie na jego przedziwnym,
niesamowitym wprost darze wieszczym, który polegał nie tylko na umiejętności dokonywania
obliczeń astrologicznych, chociaż bez wątpienia obserwowanie nocnego nieba nie
pozostawało bez wpływu na kształt przepowiedni, ale przede wszystkim na poddawaniu się,
czy może raczej wprowadzaniu w trans autohipnotyczny – przez wpatrywanie się w ogień
płonący na trójnogu – podczas którego wieszcz „oglądał” obrazy zdarzeń mających nadejść w
bliższej, dalszej, czy nawet nader odległej przyszłości.
Przepowiednie Nostradamusa obejmują olbrzymi okres 2245 lat, od roku 1552 do roku
3797. Chociaż uczciwie przyznać należy, że nie wszyscy interpretatorzy centurii doktora z
Salon są co do tego zgodni. Niektórzy uważają, że przepowiednie – centurie nie sięgają dalej,
jak tylko do roku 2050.
Chociaż – jak widzimy istnieją tak poważne trudności interpretacyjne, nader liczne
proroctwa rzekomo udało się odczytać bezbłędnie.
Dlaczego – może zapytać Czytelnik – tak trudno dotrzeć do ich jądra? Chyba dlatego, iż
Nostradamus celowo je szyfrował, posługując się i anagramami i przedziwną mieszaniną słów
starofrancuskich, łacińskich, greckich i hebrajskich.
Chociaż nie zawsze i nie w każdym przypadku. Niekiedy bowiem nazywał rzeczy, ludzi
czy zdarzenia wprost, bez zawoalowanej formy.
Talent wieszczy genialnego lekarza ujawnił się stosunkowo późno i to w dość dziwnych i
nieoczekiwanych okolicznościach.
Oto bowiem, kiedy po śmierci pierwszej żony wędrował po Francji i Italii, któregoś dnia,
na polnej, pokrytej kurzem drodze, gdy jadąc konno mijał grupkę dziarsko maszerujących
mnichów, nieoczekiwanie, ściągnąwszy cugle, zeskoczył na ziemię i uklęknąwszy przed
jednym z nich – Feliksem Peretti – ze czcią ucałował kraj jego habitu. Zapytany o powód tak
nieoczekiwanego zachowania odparł z prostotą, że wewnętrzna siła zmusiła go do okazania
szacunku papieżowi. I rzeczywiście, po latach mnich ów został głową Kościoła katolickiego
przybrawszy imię Sykstusa V.
Niezwykłość przepowiedni Nostradamusa świadcząca, iż człowiek ów przepełniony był
jakowymi nadludzkimi mocami, polega na tym, że ze zdumiewającą jasnością i wyjątkową
trafnością potrafił w nich informować o zdarzeniach nie tylko tych najbliższych, lecz również
i mających nadejść w wiele stuleci po zgonie wieszcza.
Sądzę, iż teraz należy podać kilka przykładów przepowiedni, które rzekomo już się
sprawdziły.
I tak. Przewidział zabicie króla Henryka II przez hrabiego Montgomery podczas walki
turniejowej. Ba! W czterowierszu podane jest nawet jaka to będzie śmierć i jaką bronią
zadana!
Dalej, dokładnie opisał przebieg i wydarzenia Rewolucji Francuskiej, z takimi nawet
detalami jak ten, że uciekającego z Paryża króla Ludwika XVI zatrzyma człowiek o nazwisku
Saulce!!!
O Katarzynie II, carycy rosyjskiej, Nostradamus pisze tak:
„Długi czas będzie rządziła kobieta – zwierz.
Gorsza nie mogła objąć władzy.”
A tak o Napoleonie Bonaparte:
„W pobliżu Italii urodzi się cesarz.
Będzie on kraj drogo kosztował (...)
Z pospolitego żołnierza dojdzie do władzy cesarza.
Od kusego munduru do długiej szaty.
Pod bronią jest dzielny.
Wyciśnie kapłanów jak gąbkę.
Ogień w Kościele.”
Oczywiście w centuriach jest również mowa o klęsce Napoleona pod Moskwą.
Nostradamus przepowiedział nie tylko wielkie wydarzenia polityczne, lecz informował też
o mających pojawić się odkryciach i wynalazkach.
Zapowiedział wynalezienie balonu i określił, kto tego dokona: „dwóch z góry Golfier” (po
francusku góra Golfier, to Montgolfier, a wynalazców było rzeczywiście dwóch – braci).
Przewidział wynalezienie samolotu, łodzi podwodnej, dalekosiężnych dział, broni atomowej i broni, których jeszcze – przy aktualnym stanie wiedzy – nie możemy
rozpoznać. Opisał dokładnie przebieg I i II wojny światowej.
To wszystko już się wypełniło. A co nas jeszcze, według Nostradamusa, czeka?
Otóż, według współczesnych interpretatorów, mniej więcej na czasy, w których żyjemy,
Nostradamus przepowiada wybuch kolejnej wojny światowej, niosącej ze sobą zagładę tak
wielką, jak jeszcze żadna z dotychczasowych wojen i rewolucji.
Nostradamus zapowiada też pojawienie się nowej – wcześniej nie znanej – straszliwej
choroby.
Współcześni badacze przepowiedni doktora z Salon są przekonani, że pewnych
zwiastunów nieszczęść należało już oczekiwać w 1993 roku, chociaż wszystkie owe
apokaliptyczne sceny w rzeczywistości mają się rozegrać później, w latach przyszłych. W
tym miejscu chciałbym zauważyć, że rok 1993 minął spokojnie, niczym szczególnym się nie
wyróżniając, więc – jak można sądzić – owa groźna przepowiednia (przynajmniej na razie)
nie ma szansy by się sprawdzić.
Potworności – według Nostradamusa przepowiadanie były także na lipiec 1999 roku.
Lipiec minął spokojnie, jak cały rok 1999 zresztą. Z czego można wyciągnąć wniosek, że albo
Nostradamus takim genialnym wróżem nie był, albo interpretatorzy okazują się kiepscy.
I to byłoby wszystko, co miałem do powiedzenia o Nostradamusie. Jego przepowiednie –
mimo ich częstego, nawet i podwójnego zaszyfrowania – po odczytaniu budzą odruch
niedowierzania ze względu na swą wyjątkową trafność.
Zdolnościami prekognicyjnymi jak dotąd nikt nie dorównał Nostradamusowi, chociaż
tych, którzy w wizjach oglądali przyszłość ludzkości i naszej planety, było nader wielu.

Apolloniusz z Tyany



Inną z niezwykłych, intrygujących postaci antycznego świata jest postać pewnego Greka –
Apolloniusza z Tyany w Kappadocji. Podobnie jak poprzedni nasz bohater, żył on na
ziemiach cesarstwa rzymskiego, na przełomie starej i nowej ery, był więc współczesny
Jezusowi. Data jego narodzin nie jest znana, podobnie zresztą jak data jego śmierci. Jedni
utrzymują, że żył on osiemdziesiąt, inni że aż sto siedemnaście lat. Trudno także powiedzieć,
w którym z miast starożytnego świata zakończył swoją ziemską wędrówkę. Sądzi się wszakże
– dość powszechnie – że miało to miejsce w Efezie w Azji Mniejszej, bądź też w Puteoli,
gdzie niegdyś nagle i niespodziewanie objawił się dwom swoim uczniom Damisowi i
Demetrianowi, mimo iż w rzeczywistości miał on się znajdować wówczas gdzie indziej (a
zatem byłby to przykład bilokacji).
Apolloniusz był autorem prawie nie znanej nam doktryny religijnej, którą przez jej
wykładanie wszystkim ludziom – bogatym i nędzarzom – chciał wprowadzić w życie tak, aby
doprowadzić do zmiany zastanych przezeń struktur porządku społecznego. „Przekształcenie”
ludzi miało – zgodnie z intencjami tego reformatora religijnego i filozofa (ale także
wybitnego maga) – pójść w takim kierunku, by każdy mógł zaznać szczęścia o tyle, o ile
możliwe to jest w naszej materialnej rzeczywistości.
A możliwości i umiejętności posiadał sporo. I to nie byle jakich!
Były one tak niezwykłe i tak niesamowite, że już żyjący współcześnie temu człowiekowi
uznali, iż jest on istotą ponadnormalną i u b ó s t w i l i Apolloniusza.
Najczęściej – i chyba najchętniej – prezentował on niesamowitą zdolność bilokacji
(inaczej: duolokacji), czyli używając prostego, zrozumiałego dla wszystkich języka, potrafił
on w sposób widzialny (co nie koniecznie oznaczać musi, że również i w materialny)
przebywać w dwóch – nieraz znacznie od siebie oddalonych – miejscach jednocześnie (o
czym wspomniałem już wcześniej).
Jak wielu tamtoczesnych mędrców, również i Apolloniusz uprawiał sztukę lekarską. Tyle,
iż posiadał rozwiniętą do perfekcji, a ponadto również – co chyba będzie normalne i naturalne
w przypadku cudotwórcy – uzdrawiał wszelkie rodzaje chorób i dolegliwości przy użyciu
swych niezwykłych mocy.
Bezkrytyczni apologeci mędrca twierdzili nawet, że potrafił także przywracać życie
umarłym i na temat jego zdolności opowiadano wiele, posługując się mniej czy bardziej
prawdopodobnymi przykładami.
Tak czy inaczej jednak, już sama zdolność bilokacji, uzdrawiania przez dotyk,
jasnowidzenia, czy czytania w sercach i sumieniach ludzkich przysporzyły mu tak wielkiej
sławy, że pamięć o owym filozofie przetrwała przez dwa tysiące lat, aż do dnia dzisiejszego.
Ponieważ w literaturze, przy opisach postaci owego niezwykłego człowieka zawsze jako
szczególny przykład nadnaturalnych mocy, przytacza się relację o jego jasnowidzeniu śmierci
cesarza Domicjana, i to dokładnie w tej samej chwili, gdy imperator był mordowany, muszę o
tym przypadku wspomnieć. Dla ciekawych: Apolloniusz przeżywał śmierć Domicjana, i
opowiadał o niej przerwawszy – niezwykle przy tym poruszony – wykład, jaki prowadził
podówczas w Efezie, podczas gdy cesarza zabijano w... Rzymie.
Mało tego, Apolloniusz opowiadał o owym krwawym wydarzeniu, jakby stojąc pośród
Efezjan, jednocześnie stał i patrzył na to, co odbywało się tysiące kilometrów na zachodzie.
I to w zasadzie byłoby wszystko, co mógłbym ciekawego powiedzieć na temat owego
niezwykłego człowieka.
„– Niewiele!” – zawoła Czytelnik. Cóż, chyba będzie miał rację. W końcu jasnowidzenie,
czytanie w myślach, leczenie dotykiem tak nam już spowszedniało – przez wielość literatury
traktującej o tych zjawiskach – że nie robią na nas większego wrażenia. Zastanówmy się
jednak nad prawdziwym sensem, nad prawdziwym znaczeniem tych słów i po namyśle
zapytajmy siebie samych: Czy to aby na pewno nic wielkiego?
Nie za darmo stawiano przecież Apolloniuszowi już za jego życia posągi w pogańskich
świątyniach. I chyba owcześni chrześcijanie nie bez powodu uznali owego człowieka za
sługę i za narzędzie szatana...
Apolloniusz z Tyany był bez wątpienia człowiekiem nietuzinkowym, w sposób jaskrawy
odróżniającym się od tła otoczenia – od ludzi na ogół zepsutych, rozpustników, żarłoków i
opojów. I pamiętajmy, że wówczas tłumy żądały i oczekiwały jednego: „Igrzysk i chleba”
(jak zawsze zresztą, ale to już mój cyniczny komentarz, za który – jeśli kogoś z czytających te
słowa uraziłem – proszę o wybaczenie.)
Tymczasem filozof, który w rozlicznych i długich podróżach, jakie odbywał po ziemiach
cesarstwa w poszukiwaniu mądrości, po poznaniu wszystkich ważniejszych szkół
filozoficznych, gdy w końcu przystał do neopitagorejczyków, stał się wiodącym surowe życie
ascetą, a przez to samo tak bardzo odróżniał się od reszty społeczeństwa.
I to zresztą zapewniało mu szacunek oraz podziw i to sprawiało, że dzięki temu znalazł
licznych uczniów i naśladowców.
Można domniemywać, iż jego ponadnaturalne zdolności były w y u c z o n e podczas
długich podróży do jakichś odległych krain. Czy wolno przypuszczać, że był to Daleki
Wschód? Być może, ale pewności nie ma i być nie może.
Po powrocie z odległych krain odwiedza Azję Mniejszą, potem Kretę, gdzie zjednuje sobie
stróżów publicznego kultu. W końcu wyrusza do Rzymu. Jednak w mieście cesarskim naraża
się imperatorowi Neronowi i musi ratować się ucieczką, później jednak udaje mu się oczyścić
z zarzutów i znów jest bezpieczny.
W jego wędrówkach sława niezwykłości rośnie do tego stopnia, że nie tylko lud prosty, ale
również możni tego świata poczynają uznawać go za boga.
W końcu za boga uznali go też i władcy Rzymu. Cesarz Karakalla wybudował
Apolloniuszowi z Tyany świątynię, a cesarz Aleksander Sewer stawiał mu posągi.
Tak naprawdę na temat nauki Apolloniusza z Tyany do naszych czasów – poza tym o
czym wspomniałem wcześniej – nic więcej nie dotrwało.
I – rzecz szczególna – mimo, iż przez współczesnych został ubóstwiony, to owi
współcześni nie zadbali, by prócz opisów niezwykłych mocy tego dziwnego człowieka,
zostawić nam rzetelnie i krytycznie spisany jego życiorys.
Ale tak już bywa.

Szymon Czarnoksiężnik



„A Filip dotarł do miasta Samarii i głosił im Chrystusa. Ludzie zaś przyjmowali uważnie i
zgodnie to, co Filip mówił, gdy go słyszeli i widzieli cuda, które czynił. Albowiem duchy
nieczyste wychodziły z wielkim krzykiem z wielu, którzy je mieli, wielu też sparaliżowanych i
ułomnych zostało uzdrowionych. I było wiele radości w owym mieście.
A był w mieście od jakiegoś czasu pewien mąż, imieniem Szymon, który zajmował się
czarnoksięstwem i wprawiał lud Samarii w zachwyt, podają się za kogoś wielkiego. A
wszyscy, mali i wielcy, liczyli się z nim, mówiąc: Ten człowiek to moc Boża, która się nazywa
Wielka. Liczyli się zaś z nim dlatego, że od dłuższego czasu wprawiał ich w zachwyt
magicznymi sztuczkami. Kiedy jednak uwierzyli Filipowi, który zwiastował im dobrą nowinę o
Królestwie Bożym i o imieniu Jezusa Chrystusa, dawali się ochrzcić, zarówno mężczyźni, jak i
niewiasty. Nawet i sam Szymon uwierzył, gdy zaś został ochrzczony, trzymał się Filipa, a
widząc znaki i cuda wielkie, jakie się działy, był pełen zachwytu.
Gdy apostołowie w Jerozolimie usłyszeli, że Samaria przyjęła Słowo Boże, wysłali do nich
Piotra i Jana, którzy przybywszy tam, modlili się za nimi, aby otrzymali Ducha Świętego. Na
nikogo bowiem z nich nie był jeszcze zstąpił, bo byli tylko ochrzczeni w imię Pana Jezusa.
Wtedy nakładali na nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego.
A gdy Szymon spostrzegł, że Duch bywa udzielany przez wkładanie rąk apostołów,
przyniósł im pieniądze. I powiedział: Dajcie i mnie tę moc, aby ten, na kogo ręce włożę,
otrzymał Ducha Świętego.
A Piotr rzekł do niego: Niech zginą wraz z tobą pieniądze twoje, żeś mniemał, iż za
pieniądze można nabyć dar Boży. Co się zaś tyczy tej sprawy, to nie masz w niej cząstki ani
udziału, gdyż serce twoje nie jest szczere wobec Boga. Przeto odwróć się od tej nieprawości
swojej i proś Pana, czy nie mógłby ci być odpuszczony zamysł serca twego; widzę bowiem,
żeś pogrążony w gorzkiej żółci i więzach nieprawości.
Szymon zaś odpowiedział i rzekł: Módlcie się wy za mną do Pana, aby nic z tego na mnie
nie przyszło, co powiedzieliście.”
Taką oto relację dotyczącą Szymona Czarnoksiężnika (zwanego także Szymonem
Magiem) znajdujemy zapisaną w Księdze Dziejów Apostolskich Pisma Świętego Nowego
Testamentu. Jest ona dość krótka, zwięzła i nie zajmuje się szerzej osobą Samarytanina,
ograniczając się wyłącznie do stwierdzenia faktu, że Szymon nie nawrócił się szczerze i
chciał kupić m o c (czy może raczej ł a s k ę) udzielania ludziom darów Ducha Świętego po
to, aby jeszcze bardziej rozszerzyć i udoskonalić swe czarnoksięskie umiejętności.
Mocy, czy łaski Bożej oczywiście kupić nie można, zresztą sam taki pomysł jest z gruntu
nie tylko głupi, ale i bluźnierczy, stąd oburzenie chrześcijan i surowa nagana, jaka spotkała
Szymona ze strony św. Piotra Apostoła.
Ale czy oprócz zapisków w Nowym Testamencie, do naszych czasów dochowały się jakieś
inne informacje zawierające więcej danych dotyczących tego niezwykłego człowieka?
Owszem, lecz niezbyt wiele. Są one jednak na tyle intrygujące, by pokusić się o – choćby
krótkie, z konieczności – zaprezentowanie postaci Szymona.
Kiedy się urodził i kim byli jego rodzice, niestety nie wiadomo. Jedno jest pewne, że
przyszedł na świat na terytorium Palestyny, a dokładniej w Samarii, w miejscowość Gitton,
gdzie żył i działał (zanim nie przeniósł się gdzie indziej) na przełomie starej i nowej ery.
Podobno – co wcale nie jest w stu procentach pewne – jako młodzieniec przystał do
uczniów pewnego męża noszącego imię Dositheus, który sam siebie nazywał Mesjaszem –
Pomazańcem Najwyższego, a który – zgodnie z tym co przez wieki i tysiąclecia
przepowiadali patriarchowie i prorocy – przyszedł wybawić Izraela i świat cały razem
z narodem wybranym.
Tak naprawdę jednak ów Dositheus nie był kimś aż tak niezwykłym, skoro Szymon
poduczywszy się odeń co nieco, bez skrupułów porzucił mistrza, widząc iż pozostawanie w
jego otoczeniu nie pozwoli mu ani zdobyć rzetelnej wiedzy magicznej, ani – co chyba
zrozumiałe – wypłynąć na szersze wody.
A Szymonowi marzyły się i moc, i sława, i rozkosze, i bogactwa.
Jak się wydaje, dość wcześnie musiało u tego ostatniego dojść do rozwinięcia się zdolności
paranormalnych skoro zdecydował się na prowadzenie „działalności czarodziejskiej” na
własną rękę.
I chyba owe predyspozycje musiały być niemałe, skoro o Szymonie Magu pamięta się po
dziś dzień, natomiast imię Dositheusa dochowało się wyłącznie dlatego, bo przez jakiś czas
był on mistrzem tego, który w późniejszym okresie zabłysnął nawet w samym Rzymie:
stolicy i sercu imperium. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Gdy Filip, a później także apostołowie Piotr i Jan przybyli do Samarii, sława Szymona
jako cudotwórcy i przepowiadacza przyszłości była już ugruntowana. Niemniej jednak,
widząc rzeczywistą i wielką moc, jaką dysponowali uczniowie Jezusa Chrystusa, nie
omieszkał on skorzystać z okazji, by spróbować posiąść te – jak mu się zdawało – sekrety,
które zdecydowały o umiejętności uzdrawiania, wyrzucania demonów, mówienia w obcych
językach, których wcześniej się nie uczono, prorokowania...
Szymon jednak omylił się srodze mniemając, iż moc Bożą – tak samo jak sekrety magów –
można ot tak sobie, zwyczajnie kupić za pieniądze.
Skarcony i odrzucony przez Apostołów – co boleśnie ugodziło w jego dumę – zapałał tak
ogromną nienawiścią do Chrystusa i chrześcijan, że od tej pory wszędzie gdzie mógł i jak
mógł, starał się zohydzić ich naukę, nauce Jezusa przeciwstawiając swoją własną.
Po rozstaniu się z chrześcijanami Czarnoksiężnik poznał pewną piękną dziewczynę
trudniącą się prostytucją, noszącą imię Helena. I od tej pory spotykało się ich zawsze razem.
Szymon całkowicie zanurzył się w rozpuście, w niej upatrując sposobu na zdobycie
jeszcze większej „mocy” niż ta, którą dysponował wcześniej.
Później w przyszłości, znalazł w tym wiernych naśladowców, ale to już inna historia.
Mniemam, że zainteresuje Czytelnika czego też uczył Szymon. Ano głosił on – ni mniej ni
więcej – iż jest najwyższą mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie
przenika ludzkie dusze.
Powiadał jeszcze, że drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości istot,
jest jego kochanka, którą nazwał greckim mianem ENNOIA, co oznacza pierwszą myśl
bóstwa, a która w dziejach była Heleną trojańską.
Według nauki Szymona Czarnoksiężnika od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i siły
kosmiczne. Lecz aniołowie będąc wrogo usposobieni do niej stali się przyczyną opuszczenia
przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii i przymusili ją do przyobleczenia się
w ludzkie zniszczalne ciało i zamieszkania poniżej sfery gwiazd – właśnie na naszej Ziemi,
gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który jako niedoskonały z samej swej natury
podlega bezwzględnemu prawu śmierci.
Widząc co się stało z kochanką, Szymon jako najwyższa moc Boża, zstąpił rychło za nią
na nasz glob, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha
Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materialnego ciała i konieczności umierania,
na powrót zabrać ze sobą ponad niebieską powałę do swego królestwa. W tej powrotnej
drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani przez nich ludzie.
Wybrańcami zaś „boskich” Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich
sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład i porządek.
A jak mieli to robić? Ano, jak się sądzi, przez dążenie do zrównania stanów, do absolutnej
równości i sprawiedliwości społecznej. Dalej, winni oni całym swym życiem występować
także przeciw tradycyjnemu porządkowi moralnemu. Największą z zasług zaś było
hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście. Czyli, używając współczesnego
słownictwa, winni oni uprawiać „wolną miłość”.
Natomiast ci z ludzi, którzy trzymali by się dawnych nakazanych DEKALOGIEM praw
moralnych, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w
niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.
Teraz przejdźmy wreszcie do opowiedzenia o ponadnaturalnych zdolnościach i
umiejętnościach Samarytanina.
Otóż Szymon Mag lubił popisywać się owymi paranormalnymi umiejętnościami. O tychże
zdolnościach zaś opowiadano niezwykłe historie.
Oczywiście potrafił przepowiadać przyszłość, jak również posiadał dar jasnowidzenia.
Inną ze zdolności, jakie Szymon rzekomo posiadał, a która miała dowodzić jego
ponadnaturalnych mocy, była umiejętność lewitacji, czyli unoszenia się w powietrzu, wbrew
– czy może na przekór – prawu przyciągania.
Wreszcie jego ciało okazywało się odporne na działanie ognia, a oprócz tego potrafił – jak
twierdził on sam i jego zwolennicy – uzdrawiać ludzi ze śmiertelnych chorób.
Jeśli w tym miejscu budzą się w Czytelniku jakże uzasadnione wątpliwości, co do
prawdopodobieństwa tego, o czym napisałem wyżej, to – z całą odpowiedzialnością za słowo
– mogę zapewnić, że przynajmniej dwie z wymienionych umiejętności Samarytanina mógł on
rzeczywiście posiąść. Nie tylko znane są inne przypadki lewitacji, jak również chodzenia po
ogniu, ale i zarejestrowane przez fotokomórkę. Nie ma zatem powodu niedowierzać, że umiał
robić to również i Szymon.
Bez wątpienia jego życie było nadzwyczaj barwne i ciekawe, niestety, zachowały się o nim
wiadomości tak nikłe, że na ich podstawie nadzwyczaj trudno można by powiedzieć coś
więcej na temat osoby maga. Nie będę się więc bawił w spekulacje.
Teraz natomiast wspomnę, jak wyglądał jego własny koniec, opowiedziany przez
chrześcijańskiego dziejopisa.
Rzecz działa się Rzymie, na dworze cesarza Nerona, gdzie po raz ostatni spotkali się ze
sobą św. Piotr Apostoł i Szymon Czarnoksiężnik.
Przed obliczem władcy i licznych dworzan Piotr – jak głosi chrześcijańska legenda – miał
bronić prawdziwości swojej wiary, zaś Szymon dowodzić swych nadnaturalnych
umiejętności, na poparcie głoszonych przez siebie nauk religijnych
Jako koronnego argumentu przemawiającego na jego korzyść miał Szymon przedstawić
swą zdolność do lewitacji.
I rzeczywiście tak uczynił. Oto stojąc przed cesarzem i wieloma innymi świadkami –
olbrzymim tłumem żądnym sensacji – Samarytanin wzniósł się w powietrze.
Na ten widok św. Piotr nakłoniony prośbami św. Pawła jął zaklinać demony aby opuściły
ciało Czarnoksiężnika, a gdy tak się rzeczywiście stało, Szymon z wysokości runął na
kamienie i pogruchotał nogi, a wkrótce potem zmarł na rękach lekarzy.
Tak oto odszedł z tego padołu mąż, który uzurpował sobie MOC BOSKĄ, i który w czasie
kiedy żył, dla wielu uchodził za BOGA.
Umarł Szymon Czarnoksiężnik, umarł „ojciec wszelkiej herezji”, lecz pozostawił licznych
uczniów i naśladowców...

Cuda szamanów




Amerykański psycholog Max Freedom Long obejmując w 1917 roku posadę nauczyciela
w Honolulu na Hawajach, po raz pierwszy usłyszał o kahunach – tajemniczych kapłanach
starożytnego kultu Polinezyjczyków. Ponieważ tubylcy niezbyt chętnie udzielali mu skąpych
informacji na ich temat, nie tylko nie zaspokoili ciekawości Amerykanina, ale jeszcze
bardziej ją rozpalili.
Już w tamtych czasach kasta kahunów zanikła na skutek zaciekłego zwalczania jej przez
misjonarzy chrześcijańskich z jednej strony, a przez krzewicieli „najwspanialszej” kultury
białych ludzi z drugiej.
Ponieważ nie ma nic gorszego od rozbudzenia ciekawości człowieka i niezaspokojenia jej,
zrozumiałe się staje, że Long nie zadowolił się informacjami podawanymi mu półgębkiem i
rozpoczął badanie huny – owej tajemnej religii i równocześnie wiedzy krajowców z wielkim
zapałem i ogromnym zaangażowaniem.
Wkrótce trafił na żywą kopalnię wiadomości o hunie i kahunach w osobie dra Brighama –
kustosza Muzeum im. P. Bishop w Honolulu.
Człowiek ten – wówczas ponad osiemdziesięcioletni starzec – przyjaźnił się swego czasu z
kapłanami hawajskimi i bywał świadkiem ich nieprawdopodobnych wyczynów. Jednym z
najbardziej widowiskowych było chodzenie bosymi stopami po rozżarzonej, ledwie skrzepłej
lawie wulkanicznej. Co ciekawsze, dr Brigham sam brał udział w takim spacerze pod opieką
kahunów.
Oto fragment jego opowiadania zanotowany przez Longa:
Kiedy kamienie rzucone przez nas na powierzchnię lawy nie zapadły się, z czego
wywnioskowaliśmy, że lawa była już dostatecznie twarda, aby mogła (...) unieść nasz ciężar,
kahuni wstali i zeszli z usypiska. Gdy zeszli na dół, upał stał się wprost nie do zniesienia. Było
tam bez porównania goręcej niż w piecu piekarskim. Lawa ciemniała na powierzchni mieniąc
się różnymi barwami, jak stygnące żelazo, nim je kowal zanurzy w kadzi dla zahartowania.
Teraz żałowałem mej ciekawości. Sama myśl przerażała mnie, gdy uprzytomniłem sobie, że
będę musiał przebiec na drugą stronę po tym płaskim piekle. (...)
Kahunowie zdjęli sandały i przywiązali sobie liście ti (draceny – przyp.aut) dokoła stóp,
biorąc po trzy liście na stopę. Usiadłem i zacząłem przywiązywać liście po zewnętrznej
stronie mych podkutych butów.
To się kahunom nie podobało. Miałem zdjąć buty oraz dwie pary skarpet. Bogini Pele
(bogini ognia i wulkanów – przyp. A.S.) nie zgodziła się uchronić moich butów przed
spaleniem i pozostawienie ich na nogach mogło ją obrazić. (...) opierałem się stanowczo
odmawiając zdjęcia obuwia.
Wyobrażałem sobie, że jeśli Hawajczycy mogli chodzić po gorącej lawie bosymi stopami
mającymi twardą skórę, to i ja mogłem przejść w moich ciężkich skórzanych butach o
grubych podeszwach, które by mnie chroniły przed gorącem.
Proszę wziąć pod uwagę, że opisywana tu przygoda zdarzyła się wtedy, gdy jeszcze
przypuszczałem, iż istnieje jakieś fizyczne wytłumaczenie owego zjawiska.
W końcu kahuni zaczęli uważać moje obuwie na nogach jako doskonały dowcip. Jeżeli
jestem gotów poświęcić je bogom, to może nawet jest i dobra myśl. Uśmiechali się do siebie
porozumiewawczo i pozwolili mi przywiązać liście ti do podeszew, gdy rozpoczęli nucenie
jakiejś pieśni. Słów nie mogłem niestety zrozumieć, bo tekst był w jakimś archaicznym,
nieznanym mi hawajskim narzeczu. Była to (...) „mowa bogów” przekazywana z pokolenia na
pokolenie od niepamiętnych czasów. Zrozumiałem tylko, że treścią pieśni były proste
wzmianki o legendarnej historii, przeplatane pochwałami dla boga lub bogów.
Nim kahuni skończyli śpiewać, już byłem omal że żywcem upieczony, choć śpiew nie trwał
dłużej niż kilka minut. Wtedy nadszedł czas wejścia na lawę. Jeden z kahunów uderzył w
migocącą powierzchnię lawy wiązką liści ti, i uprzejmym gestem dał mi pierwszeństwo
wejścia na lawę. Lecz u mnie natychmiast odezwało się dobre wychowanie i dałem
pierwszeństwo starszemu niż ja kahunowi. (...)
Stary człowiek bez wahania wstąpił na tę przerażająco gorącą powierzchnię. Patrzyłem na
niego z otwartymi ustami. Był już prawie na drugiej stronie, a odległość od drugiego brzegu
wynosiła około pięćdziesięciu metrów. Nagle mnie ktoś pchnął tak, że miałem do wyboru albo
paść na twarz, albo uchwycić rytm biegu.
Nie wiem jakie szaleństwo mnie opętało, lecz biegłem. Gorąco było straszliwe.
Wstrzymywałem oddech, a umysł mój przestawał pracować (...) po pierwszych kilku krokach
zaczęły mi się palić podeszwy (...) Szwy puściły i jedna podeszwa urwała się, a druga kłapała
trzymając się jeszcze obcasa. (...)
Wreszcie skoczyłem na miejsce bezpieczne.
Spojrzawszy na stopy spostrzegłem, że (...) palą się skarpetki. Kahuni pokazywali sobie
leżącą opodal na lawie dymiącą podeszwę mego buta (...) i tarzali się ze śmiechu.
Ja też się śmiałem. Nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, że już jestem poza zasięgiem
niebezpieczeństwa, i że na mych stopach nie ma śladów skutków ognia, nawet w miejscach
gdzie paliły się skarpetki. (...) Również żaden z kahunów nie odniósł oparzenia, choć liście ti
przywiązane do nóg dawno się były spaliły. (Max Freedom Long, Cuda w świetle wiedzy
tajemnej, Kraków 1983, cz. I. s. 14 – 15)
Czytając ów opis, mimo woli nie dowierzamy realności tego, czego doświadczył dr
Brigham, starając się znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie fenomenu. A ponieważ nie
jesteśmy w stanie ani zagadki rozwikłać, ani wyjaśnić przy pomocy dostępnej nam wiedzy,
najchętniej skłaniamy się ku poglądowi, że było to albo oszustwo, albo zbiorowa halucynacja.
Czyli że nic z tego, o czym pisze Long, nie miało miejsca w rzeczywistości. Ba! Gdybyż to
był przypadek odosobniony i szło wyłącznie o relację Brighama. Niestety tak dobrze nie ma.
Ponieważ sztuka chodzenia po ogniu znana była nie tylko dawnym Polinezyjczykom, ale
także praktykowana w innych rejonach globu ziemskiego, na przykład w Indiach, a najbliżej
nas w Bułgarii.
Istnieje wiele relacji europejskich świadków, liczne filmy i fotografie. Może da się oszukać
zawodne zmysły człowieka, ale przecież nie obiektyw kamery. Tak więc w końcu uznano za
bezsporne i nie podlegające dyskusji chodzenie po rozżarzonych węglach, kamieniach,
lawie... Nie wiedziano natomiast jak wyjaśnić fakt, iż taki spacer nie powoduje poparzenia
nóg, aż ktoś w zacisznym gabinecie wykoncypował, że jest to możliwe, ponieważ idąc nie
przyciska się całej powierzchni stopy do podłoża, i idąc szybko, można uniknąć poparzenia.
Wielka szkoda, że ten który to wydumał, nie sprawdził hipotezy w praktyce. Jestem
całkowicie przekonany, że prędziutko by ją odwołał, kurując się z bąbli na podeszwach.
Ponieważ jednak tego nie uczynił, plącze się ona w wielu pracach jako „racjonalne
wyjaśnienie zjawiska” (że też większość „racjonalnych, naukowych wyjaśnień”, zjawisk
niewytłumaczalnych, to podobne do tego idiotyzmy).
Cóż zatem powoduje, że niektórzy ludzie mogą bezkarnie chodzić po ogniu? Czyżby liście
draceny, którymi polinezyjscy czarodzieje obwiązują sobie stopy miały jakieś szczególne
właściwości? Ponieważ wiem, iż tę roślinę można spotkać na niejednym parapecie, z góry
ostrzegam przed podejmowaniem prób chodzenia po żarze w domowym zaciszu. Dracena nie
pomoże – można mi wierzyć.
Jeśli nie dracena to co? Wiadomo, iż czarodzieje przed spacerem po ogniu wprowadzają
się w pewnego rodzaju trans przy pomocy śpiewu i tańca. To właśnie ma największe
znaczenie, doprowadzając uczestników obrzędu do stanu będącego pograniczem jawy i snu, a
żywo przypominającego zachowanie się ludzi znajdujących się pod wpływem sugestii
hipnotycznej. Chociaż nadal nie wiadomo czym właściwie jest hipnoza, to od pewnego czasu
z powodzeniem stosuje się ją między innymi w medycynie. Człowiek znajdujący się w
transie, na rozkaz hipnotyzera przestaje odczuwać ból, co samo w
sobie jest nie mniej
tajemnicze od spacerów po ogniu, i nie odczuwa oparzeń – nawet miejsc szczególnie bogato
unerwionych – czego sam niejednokrotnie byłem świadkiem. Nie reaguje na dotyk
rozżarzonego papierosa, ani płomienia zapałki i to na dowolnie długi czas. Niestety, mimo
nieodczuwania bólu dochodzi do poparzeń, lub w najlepszym wypadku do mocnego
zaczerwienienia skóry poddanej działaniu bodźca termicznego. Ponieważ podobnych efektów
nie obserwuje się u szamanów chodzących po ogniu. Zatem wyjaśnienie za pomocą hipnozy
czy autosugestii można z całym spokojem odrzucić. Chyba, że... nie wszystko jeszcze wiemy
o ich działaniu. Ale przecież wyjaśnianie zagadek innymi zagadkami nie jest właściwie
żadnym wyjaśnieniem.
Tak więc koło się zamknęło. Chodzenie po ogniu jest faktem, zaś na rozwikłanie tajemnicy
tego fenomenu trzeba będzie jeszcze poczekać, o ile oczywiście ono w ogóle nastąpi.
***
Czarodziejami–szamanami czyniącymi podobne cuda byli nie tylko hawajscy kahuni.
Ludzi posiadających niewyjaśnione, sprzeczne z naukowym obrazem świata i zjawisk na nim
zachodzących, właściwości można było napotkać – a nawet spotyka się ich dziś jeszcze – w
różnych częściach świata.
Pewien młody europejski lekarz był świadkiem wydarzenia nie mniej tajemniczego niż
chodzenie po ogniu.
Otóż, wśród afrykańskiego plemienia Gola dokonano zabójstwa, którego sprawcę
konwencjonalnymi metodami śledczymi nie dało się wykryć. Wówczas wódz plemienia
postanowił poprosić o pomoc szamankę.
Na rozkaz wodza wszyscy mieszkańcy wsi zgromadzili się na wielkiej polanie, gdzie
zaproszona przystąpiła do szukania winnego pośród zebranych.
Wyglądało to tak: stanęła przed tłumem trzymając w dłoni długi drewniany pręt,
opuszczony pochyło ku ziemi. Po obydwu jej stronach przykucnęły dwie stare kobiety, z
których jedna na znak dany przez wodza poczęła, zrazu wolno, a później coraz szybciej,
rytmicznie uderzać krótką pałeczką w pręt dzierżony przez czarownicę. Ta ostatnia jakby
zesztywniała, oczy jej zaszły mgłą, a całym ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Po chwili jęła
prętem uderzać o ziemię, a kurcze targające jej ciałem nasiliły się do tego stopnia, że straciła
równowagę i upadła na bok. Widać było, iż znajduje się w transie, na co wskazywał zarówno
jej wygląd, jak i zachowanie. Nadal tocząc się rytmicznie po ziemi, niczym automat, uderzała
prętem o jej powierzchnię. Otaczający ją ludzie z przerażeniem cofnęli się. Wówczas
szamanka porwawszy się na nogi dopadła jednej z kobiet – krewnych zamordowanego i z
dziką furią poczęła ją bić trzymanym prętem. Winowajczyni w ten sposób wskazana, bez
najmniejszego sprzeciwu, bez oporu, przyznała się do zbrodni.
Chociaż cały obrzęd wydał się obserwującemu go Europejczykowi prymitywny i dziki, to
jednak przyniósł oczekiwany rezultat. Być może nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, a
sukces w wykryciu morderczyni należy przypisać wyłącznie doskonałej znajomości
zachowań ludzkich i spostrzegawczości szamanki, która obserwując zebranych ludzi potrafiła
bezbłędnie wskazać winną, opierając się na jakimś specyficznym jej zachowaniu,
nacechowanym lękiem przed zdemaskowaniem, czy też niepewnością. Chociaż maska
pozornego spokoju, jaką przybrała zabójczyni, mogła ją osłonić przed wszystkimi innymi
mieszkańcami wioski, to nie spełniła tego zadania w spotkaniu z czarownicą.
A oto przykład niezwykłych psychicznych sił szamanów zawarty w relacji rosyjskiego
etnografa W. Bogoraza:
Prowadząc badania na jednej z wysp u wybrzeży Alaski spotkał się tam z szamanem.
Ponieważ w tamtych rejonach szamanizm znajdował się już w zaniku, uczony ucieszył się
mając możność zobaczenia na własne oczy pokazu legendarnych umiejętności czarowników.
Zgodził się je zademonstrować ostatni potomek szamańskiego rodu, starzec Assunnarak.
On to stanąwszy przed badaczem ze skrzyżowanymi na piersi rękoma rozkazał mu
narzucić na jego gołe plecy końce wielkiego czerwonego amerykańskiego pledu, na który
najwyraźniej miał ochotę. Mimo iż staruszek trzymał ręce na piersiach i z całą pewnością ich
nie użył, pled przylgnął do jego pleców niczym żelazo do magnesu.
Badacz ciągnąc z całej siły za drugi koniec nie był w stanie go oderwać. Później szaman
począł wlec etnografa, który w końcu zaparł się nogami o poprzeczkę łączącą boki namiotu,
ale Assunnarak nie dawał za wygraną. Pled nadal był jak przyklejony.
Kiedy w czasie tego siłowania się Bogoraz ani myślał ustąpić, szaman sprawił, że namiot
dosłownie „stanął dęba”. Sterta naczyń znajdujących się w kącie z brzękiem poleciała na
ziemię, a garnek z topniejącym śniegiem się przewrócił, zalewając całe wnętrze.
Wówczas badacz dał spokój, puszczając końce pledu, a szaman, który najwyraźniej czekał
na taki obrót rzeczy, natychmiast wypełznął z namiotu, triumfalnie krzycząc: „Pled jest mój!”
Trudno chyba podejrzewać poważnego badacza o zmyślenie całej historii. Trudno również
wszystko wyjaśnić działaniem hipnozy, chociaż kto wie, czy stary Assunnarak nie skorzystał
z niej w opisanym przypadku. Z drugiej jednak strony relacja badacza jest zbyt rzeczowa, aby
przypuszczać, iż w czasie „pokazu” nie posiadał pełnej świadomości.
Myślę, że była to demonstracja wspaniałych zdolności telekinetycznych (przemieszczanie
przedmiotów w przestrzeni bez użycia siły fizycznej) szamana. Skoro zaobserwowano i takie
historie, jak np. zginanie stalowych sztućców „siłą woli”, to czarownikowi mogło się udać
„przylepienie” pledu do własnych nagich pleców i wstrząśnięcie namiotem.
Jeszcze lepszy przykład wskazujący na używanie telekinezy przez szamanów podaje
badacz amerykański F. Mowet, który długie lata spędził między Eskimosami.
Któregoś jesiennego popołudnia, gdy Mowet wraz z przyjacielem siedział w chacie
delektując się herbatą, odczuł silny wstrząs. Domek zachwiał się w posadach. Mężczyźni
przekonani, iż nastąpiło trzęsienie ziemi, przestraszeni wybiegli na dwór. Tam jednak
panował zupełny spokój, a stadko jeleni odpoczywało, bynajmniej nie spłoszone. Wrócili
zatem do chaty i na nowo zabrali się do herbaty. Ledwo jednak usiedli, wstrząs się powtórzył.
Blaszane kubki spadły ze stołu, zatknięte za krokwie prawidła do naciągania skór z trzaskiem
potoczyły się po podłodze. Tym razem przestraszeni już nie na żarty znów wybiegli na
zewnątrz i znów nie dostrzegli niczego niezwykłego. Jelenie pasły się dalej. Ogłupiali
podróżnicy pobiegli ku szałasowi Eskimosów sądząc, iż oni mogą im wyjaśnić owe wstrząsy.
Ale ci o niczym nie wiedzieli i skierowali białych do szamana Kakuni. Gdy stanęli przed jego
obliczem, ten – nim zdążyli otworzyć usta – śmiejąc się powiedział, iż oczekiwał ich
przybycia i wiedział po co przyjdą.
To Apopa (duch) trząsł ich chatą – wyjaśnił szaman.
A oto kolejny opis, zdający się dowodzić realności niewytłumaczalnych psychicznych
zdolności czarowników:
Francuski dziennikarz, pisarz i podróżnik Pierre–Dominique Gaisseau przebywający wśród
afrykańskiego plemienia Toma był świadkiem niesamowitego wydarzenia.
Pewnego razu Gaisseau wraz z dwoma towarzyszami i czarownikiem Waune odpoczywali
w chacie. Naraz wszyscy trzej biali usłyszeli dziwne dźwięki. Drzwi skrzypiąc przeraźliwie
otworzyły się na całą szerokość i w progu stanął... szaman Waune. Francuzi wystraszyli się
nie na żarty, bo szaman równocześnie nadal spoczywał na swoim posłaniu umieszczonym za
posłaniem Gaisseau. Podróżnik nie ośmielając się poruszyć i wstrzymują oddech, w świetle
lampy, która stała na podłodze, przypatrywał się niesamowitemu zjawisku. Przybysz przez
chwilę kołysał się w miejscu, po czym pochylony przelazł pod hamakami Francuzów i wszedł
– wniknął w pogrążone we śnie ciało czarownika. Biali dyskutując zawzięcie na temat tego,
czego byli świadkami, doszli do wniosku, że zjawiska nie da się w żaden rozumowy sposób
wyjaśnić.
Wreszcie na koniec zostawiłem sprawę chyba najciekawszą i budzącą największe
niedowierzanie u sceptyków, a największy podziw u ludzi przeświadczonych o realności
zjawiska.
Mowa tu o lewitacji, czyli zdolności do unoszenia się człowieka w powietrzu, co przeczy
powszechnemu prawu ciążenia. Temu prawu, bez którego niemożliwe byłoby życie na Ziemi
i bez którego rozpadłby się Wszechświat.
Bajki! Mogą zaprotestować Czytelnicy.
Bynajmniej. Przypadki lewitacji zdarzały się (i zdarzają nadal) stosunkowo często, a co
więcej, dysponuje się zeznaniami świadków, a ostatnimi czasy także fotografiami
(autentycznymi, a nie trikowymi), które w sposób bezsprzeczny dowodzą tego, iż zjawisko
lewitacji wystąpiło rzeczywiście.
Lewitacja była znana i praktykowana przez kapłanów polinezyjskich, a ich popisy
obserwować mogli przybyli na wyspy biali, dzięki którym właśnie wiemy o tym dzisiaj.
Jeden z opisów mówi, jak pewien kapłan, odpychając się lekko od stromej ściany skalnej
dwoma cienkimi patykami, „wypłynął” w ten sposób na sam szczyt.
Unosić się w powietrzu, drwiąc sobie z praw fizyki potrafili także święci mężowie, jogini
w Indiach. Pod koniec ubiegłego wieku, świadkiem niezwykłego zdarzenia był holenderski
lekarz, doktor van Leuven, które mógł dokładnie zaobserwować, goszcząc któregoś dnia
w celi pewnego hinduskiego mnicha. A oto co pisze na ten temat:
„Siedziałem nieporuszony, wzrok miałem wlepiony w mnicha, by skontrolować, co robi;
byłem bowiem zdecydowany każdą próbę omamienia mnie z całą stanowczością
zdemaskować. Ale nic nie zaszło. Cierpliwość moja była narażona na długą próbę. Mnich w
ogóle nie poruszał się; stał jakby posąg. Nie wiem, jak długo to trwało.
Nagle – nie umiem podać, jak to się stało – miałem wrażenie, że mnich nie znajduje się
więcej tam, gdzie był dotychczas, a o pół metra nad ziemią. Nie mogę inaczej tego wyrazić:
bujał w powietrzu! Pod nim była pusta przestrzeń... Omyłka, lub złudzenie optyczne było
wykluczone. Wpatrywałem się bystro; fenomen trwał! Ba, po chwili postać mnicha wzniosła
się wyżej jeszcze, mniej więcej o 30 centymetrów. Mnich przez cały czas nie zmienił postawy
ciała, nie poruszał się.
Skupiłem głownie uwagę na swój własny stan. Stwierdziłem, że moje zmysły działają
normalnie, że moja władza myślenia jest normalna. Nie znajdowałem się w transie; widziałem
wszystko dokładnie. Zauważyć muszę, że było jasno; mogłem zauważyć nawet cień bujającej
w powietrzu postaci.”
Ale i u nas w Europie zjawisko lewitacji nie należy wcale do rzadkości. Po dziś dzień
zachowały się świadectwa, mówiące o tej zdolności świętej Teresy z Avila, Doktora Kościoła
(1515 – 1582), która uniosła się niejednokrotnie w powietrzu nie tylko w zaciszu swej celi
klasztornej, ale i podczas uczestnictwa we mszy, w kościele, na oczach tłumu. Co ciekawe, tej
swojej nadnaturalnej umiejętności wstydziła się mocno, prosząc Boga, aby ją od niej uwolnił.
Nasz rodak, błogosławiony Ładysław z Gielniowa, pewnego razu w Wielki Piątek 1505
roku, podczas wygłaszanego przez siebie kazania, w obecności zebranych w świątyni
wiernych, popadł w ekstazę, uniósł się ponad ambonę, budząc tym oczywiście całkiem
zrozumiałą sensację.
Żyjący wcześniej niż oboje z wymienionych wcześniej świętych, święty Franciszek z
Asyżu (ok. 1182 – 1226) także lewitował, czego świadkiem był jego uczeń i współbrat
zakonny, Leon.
„(...) brat Leon z czystością wielką i z dobrym zamiarem [zaczął] badać i rozważać życie
świętego Franciszka i dzięki czystości swej zasłużył sobie, że widział coraz częściej świętego
Franciszka zachwyconego w Bogu i wzniesionego nad ziemią, niekiedy na trzy łokcie
wysoko, niekiedy na cztery, kiedy indziej aż na wysokość buka, a kilkakrotnie widział go tak
wzniesionego wysoko nad ziemią i takim otoczonego blaskiem, że ledwo mógł go dojrzeć. A
cóż czynił ten brat pełen prostoty, kiedy święty Franciszek tak mało był wzniesiony nad
ziemią, że ów mógł go dosięgnąć? Podchodził cicho, ujmował nogi jego, całował je i mówił
ze łzami: ‘Boże mój, miej litość nade mną grzesznikiem i przez zasługi tego człowieka
świętego pozwól mi znaleźć Twą łaskę’.
Jak wspomniałem wcześniej, zjawisko lewitacji jest również obserwowane współcześnie i
utrwalone nawet na taśmie filmowej. To ostatnie najbardziej chyba winno przekonać
sceptyków. Oszukać może da się zawodne zmysły ludzkie, ale fotokomórkę?
***
Czarownicy, szamani, znachorzy–cudotwórcy, czy jak ich tam jeszcze nazwać,
nieodwołalnie opatrzeni przez Europejczyków etykietką oszustów żerujących na naiwności
ludzkiej i ciągnący z tego spore zyski, po zapoznaniu się z wcześniej przytoczonymi
przykładami wydają się już chyba mniej odrażający.
Nie można oczywiście twierdzić, że w s z y s c y czarownicy byli (i są) ludźmi
uczciwymi. Na pewno trafiało się między nimi także sporo oszustów, ale w którymż to
zawodzie ich nie ma? Jednak większość obiektywnych relacji badaczy i podróżników
spotykających się z szamanami wydaje o nich jak najlepsze świadectwo. Etykietę
darmozjadów przypięli im ci, którzy sądzili, iż sprawowanie przez szamanów obrzędów jest
tak samo zrutynizowane, jak w przypadku wielkich religii.
Otóż nic bardziej błędnego od takiego poglądu. Przede wszystkim szamanem może zostać
wyłącznie osoba w y b r a n a przez d u c h y. Sama chęć człowieka nie ma tu żadnego
znaczenia.
Pewien czarownik, imieniem Igiugariuk opowiadał znanemu badaczowi Knudowi
Rasmussenowi, że w młodości nawiedzały go często widzenia senne, podczas których
rozmawiały z nim n i e z n a n e istoty. Kiedy się budził, miał je nadal przed oczyma.
Współplemieńcy wyjaśnili mu, iż posiada właściwości potrzebne do kontaktowania się z
duchami i postanowili, że musi zostać szamanem. Igiugariuk bezskutecznie usiłował
przeciwstawić się swojemu powołaniu, ale w końcu musiał ulec.
Gdy osoba wybrana sprzeciwia się woli duchów, może spodziewać się zaburzeń
psychicznych, omamów i halucynacji. W przypadku dalszego uporu może dojść do ciężkiej
choroby, a nawet zgonu.
Przygotowując się do pełnienia funkcji szamana musi przejść jeszcze wielką próbę. Oddala
się od rodzinnej osady i w samotności poddaje się ciężkim ćwiczeniom ascetycznym, myśląc
równocześnie o sprawach duchowych. Post może nieraz trwać kilkadziesiąt dni, na skutek
czego adept zapada często w stan podobny do śmierci. Z chwilą zupełnej psychicznej
metamorfozy człowieka, kończącej się objawieniem ducha opiekuńczego staje się on
szamanem.
Czym więc jest szamanizm? Chociaż słowo to zaczerpnięto z języka Ewenków
mieszkających na Syberii, nie znaczy że tylko tam należy go szukać. Szamanizm bowiem jest
może nie tyle religią (chociaż bazuje na animizmie), ile s p o s o b e m na kontaktowanie się
ze światem duchów. Rolę pośrednika między tą, a tamtą stroną spełnia właśnie szaman,
którego psychika jest do tego specjalnie predysponowana. Tak rozumiany szamanizm
występował na całej prawie kuli ziemskiej: na Syberii, w Ameryce Północnej, Tasmanii,
Ziemi Ognistej, Australii, Afryce, Polinezji oraz w Europie, gdzie najdłużej utrzymał się
wśród Lapończyków.
Kontaktom czarowników ze światłem pozazmysłowym służą specjalne obrzędy, których
nieodłącznym atrybutem jest bęben odgrywający rolę narzędzia do przywoływania duchów.
Przy jego użyciu szaman w czasie kamłania (jest to również słowo syberyjskiego pochodzenia
oznaczające wzywanie duchów) wprowadza się w trans, podczas którego wydaje mu się, że
odbywa podróż w Zaświaty.
Walenie w bęben, śpiew i wrzaski czarownika, wbrew utartym opiniom, wcale nie mają
służyć wywarciu odpowiedniego wrażenia na widzach, lecz są potrzebne do wprowadzenia
się w stan katalepsji, który szaman uważa za mistyczny.
Po „przyjściu do siebie” szaman zna już odpowiedź na zadane w wcześnie pytania, potrafi
rozwiązać problemy swych współplemieńców, przepowiadać przyszłość.
Czy są to tylko i wyłącznie kłamstwa? „Dzicy” stawiają szamanowi konkretne pytania, na
które musi dawać konkretne odpowiedzi. Biada mu jeżeli się okaże, że jego rady są zawsze złe, a przepowiednie zawsze fałszywe Taki czarownik musi opuścić swoją społeczność. To
fakt, iż sporo spośród nich zostaje wypędzonych – szczególnie ci, którzy trudnią się
leczeniem – ale jeszcze więcej działa, ciesząc się doskonałą opinią. Czy zupełnie
bezpodstawnie?
W literaturze bardzo często spotyka się pogląd, że szamani wyzyskiwali współplemieńców
w krańcowy sposób. Nic błędniejszego. Dawna przysięga szamańska zawiera takie zdanie:
„Jeśli wezwą cię jednocześnie do bogatego i biednego, to idź najpierw do biednego i nie
żądaj wiele za swój trud.” a Bronisław Piłsudski (brat Józefa) badacz życia Ajnów i sam zresztą
ożeniony z Ajnuską, tak pisał:
„Za swoją praktykę szaman powinien, według pojęć Ajnów, brać zapłatę, nawet od
najbliższych krewnych. W przeciwnym bowiem razie duchy pomocnicze odmówią mu swej
pomocy (...) Nie było przykładu, by szaman wzbogacił się znoszonymi mu datkami.
***
Obiegowe sądy i opinie o czarownikach, szamanach nie zawsze muszą być prawdziwe i
słuszne, a ich niezwykłe umiejętności i wiedza, choć zagadkowe i niewytłumaczalne, mogą
się okazać jednak realną rzeczywistością.
Dawno minęły czasy, kiedy rzeczywiście niewyjaśnione siły ludzkiej natury wolno było
wyłącznie wykpiwać. Coraz więcej poważnych badaczy – nie bojąc się kpiny i etykietki
heretyka – zajmuje się badaniem owych zjawisk z pogranicza świata realnego i świata baśni.
Pomyśleć, że jeszcze tak niedawno temu hipnoza, która znajduje szerokie zastosowanie we
współczesnej medycynie, uważana była za cyrkową sztuczkę i jawne oszustwo! Dziś jest
inaczej. Nie tylko hipnoza, ale i lewitacja, jasnowidzenie, prekognicja, telepatia, telekineza
czy telegnoza wywalczyły sobie uznanie ich realnego istnienia.
Znaczna liczba badaczy nie obawia się śmieszności, rozumiejąc, iż wiedza jaką dziś
dysponują, nie wyjaśnia bynajmniej wszystkiego. Nieżyjący już prof. dr Stefan Manczarski,
zasłużony polski badacz zjawisk paranormalnych tak pisał przed laty:
„Powtórzmy raz jeszcze za Boltzmanem, iż w naturze nie ma nic niemożliwego, mogą być
tylko wydarzenia w najwyższym stopniu mało prawdopodobne. (...) Musimy więc liczyć się z
tym, że i my możemy w życiu codziennym napotkać fakt, który tak dalece odbiega od norm
naszego zwykłego doświadczenia, iż należy nazwać go „wydarzeniem nieprawdopodobnym”.
Uprzytomnienie sobie realnej możliwości takiego faktu stanowi niewątpliwie poważny
wstrząs. Mimo woli nasuwa się pytanie: czy niektóre spośród tzw. cudów i objawów
nadprzyrodzonych lub – inaczej mówiąc – paranormalnych nie należą do zjawisk tej
kategorii?”
Otóż właśnie, chyba można zaryzykować twierdzenie, iż „sztuczki” szamanów należałoby
uznać za przejaw ich paranormalnych predyspozycji i poddać gruntownemu badaniu przez
psychotroników. Jednocześnie zaś obawiam się, iż może się to już okazać niemożliwe,
ponieważ ekspansja europejskiej cywilizacji sprawia, iż nieliczni z jeszcze ocalałych
prawdziwych czarowników w niezbyt długim czasie na zawsze odejdą w niebyt, jak to się
stało z wieloma przejawami kultury ludów pierwotnych. Informacje, jakie o nich przetrwają
na kartach książek, uważane będą za równie bajeczne jak opowieści o królu Arturze i
Rycerzach Okrągłego Stołu w poszukiwaniach św. Graala.

Dwie rzeczywistości



Wszyscy z nas rodzą się, żyją i umierają na świecie, który sam w sobie jest czymś
cudownie niezwykłym, lecz tej jego niezwykłości na ogół nie dostrzegają, a jeśli już, to
bardzo rzadko.
Rzeczywistość, której doświadcza jakże wielu z nas, ogranicza się prawie wyłącznie do
zdobywania środków służących biologicznemu przetrwaniu samych siebie oraz potomstwa i
do niczego więcej. Niekiedy tylko wzruszamy się pięknem kwiatu, barwą motylich skrzydeł,
błękitem jeziornej toni marszczonej podmuchami ciepłego wietrzyku... Lecz przecież
natychmiast te duchowe doznania dusimy w sobie, aby czym prędzej powrócić do szarej
codzienności i w pocie czoła zdobywać chleb powszedni.
Czy to dobre, czy złe? Cóż, niechże każdy sam sobie na to pytanie odpowie. Ja wspomnę
tylko, że jest to naturalne, bo zgodne z podstawowymi prawami biologii: prawem do
zachowania życia własnego danego osobnika i prawem do zachowania życia gatunku.
Egzystujemy zatem w jakże ciasnych ramach szarej i rzadko wesołej powszedniości, na
ogół nie próbując się nawet zastanawiać nad tym, czy może być poza nią coś innego jeszcze.
Niektórym z nas przecież (a może i większości nawet?) zdarza się o t r z e ć w ciągu
jednostajnego biegu żywota o coś co burzy wewnętrzny – zda się trwały, nie podlegający
nigdy żadnym zmianom – obraz rzeczywistości jakiej doświadczali od momentu gdy ich uszy
wyłowiły pierwszy dźwięk, a ich oczy spostrzegły pierwszy obraz.
I wtedy się buntujemy! Nie chcemy przyjąć do wiadomości, iż oprócz tej naszej –
swojskiej, przaśnej – może istnieć równocześnie rzeczywistość inna. Co prawda niekiedy
rejestrowana zmysłami, lecz różna od tego co znamy i niemożliwa do wytłumaczenia przy
pomocy rozumu, któremu znane są tylko doświadczenia rzeczywistości „zwyczajnej”.
Jest to reakcja tak typowa i tak powszechna, że nie sposób wyobrazić sobie nawet, aby
była inna. Oto zetknąłem się z czymś, czego nie jestem w stanie wyjaśnić przy pomocy z n a
n y c h mi praw natury. Co więc czuję? Ano najpierw szukam jakiegokolwiek – byle
racjonalnego, czy choćby pseudoracjonalnego – wyjaśnienia zjawiska, a kiedy go nie znajduję
(bo znaleźć nie mogę!) zaczynam odczuwać niepokój, przeradzający się w strach, a przeciw
temu już się buntuję, nie akceptując i odrzucając niewytłumaczalne.
Ludzie, którym zdarzyło się doświadczyć czegoś niepojmowalnego i ponadzwykłego, na
ogół nie rozpowiadają o tym na prawo i lewo. Ba! Bywa, że nie informują nawet najbliższych
krewnych, z tej prostej i jakże prozaicznej przyczyny: lęku przed ośmieszeniem.
To też typowe i też normalne: boimy się – prawie wszyscy – tego, iżby nam, co nie daj
Boże, nie przypięto etykietki niezrównoważonych psychicznie. W normalnym świecie jest
bowiem miejsce tylko dla normalnych. Każdy, który czymkolwiek lub jakkolwiek wyróżnia
się w jednolitej masie człowieczej nie tylko intryguje swoją innością, ale pozostałych pobudza
do agresji (często zresztą nie do końca i nie w pełni uświadomionej).
Niestety, nie ma tak dobrze w naszym świecie, którego się nie lękamy dlatego, iż jest nam
przyjazny, lecz dlatego, że jest nam po prostu znany, a przez to swojski; że wszystko i zawsze
toczy się tą samą koleiną, w takim samym rytmie.
Zdarza się bowiem, że oto już nie jednostka (która mogłaby owo dokładnie i skutecznie
utaić) lecz cała s p o ł e c z n o ś ć napotyka z j a w i s k o niepojmowalne dla
ograniczonego prawami doczesności rozumu. Zdarza się, że w danej społeczności pojawia się
o s o b a tak różna od przeciętnej i normalnej (w pozytywnym znaczeniu słowa), iż poczyna
na siebie zwracać powszechną uwagę.
I wówczas – po prostu – nie pozostaje nic innego, jak – przyjąwszy do wiadomości –
uznać owo za realne, chociaż niepojmowalne i niewytłumaczalne. Jednocześnie przybierając
jakąś pozę, czy może przywdziewając maskę obojętności. Udając, że to nas nic, a nic nie
obchodzi. Po prostu – wmówić sobie, że n i e z w y k ł e tak naprawdę jest z w y c z a j n e.

Dopiero wtedy nasz świat wraca do zachwianej uprzednio równowagi, chociaż jednak nie
mając innego wyjścia, przez życie samo jesteśmy zmuszeni do uznania faktu, iż tak naprawdę
istnieje nie tylko ta jedna, powszednia, rzeczywistość, ale niejako dwie rzeczywistości
(chociaż tak naprawdę jest ona tylko jedna, choć ma różne wymiary).
Sądzę, że Czytelnika bez wątpienia zainteresuje zaznajomienie się choćby tylko z
niektórymi przejawami niezwykłości, jakie zdarza się – niekiedy – napotkać na zwykłej,
wyboistej, zapylonej drodze żywota, wiodącej nas nieodmiennie i nieuchronnie od chwili
narodzin, ku chwili zgonu.

Mistrz



DAWNO, DAWNO TEMU MISTRZ PRZEMAWIAŁ DO TŁUMU, a jego przesłanie było tak piękne, że poruszało serca
słowami przepełnionymi miłością. W tłumie znalazł się człowiek, który chłonął każde słowo nauczania
Mistrza. Był biedny, ale miał wielkie serce. To, co usłyszał, wywarło na nim takie wrażenie, że poczuł
głęboką potrzebę zaproszenia Mistrza do swego domu. Kiedy Mistrz skończył, człowiek przecisnął się przez
tłum, spojrzał w oczy Mistrza i rzekł: „Wiem, że jesteś zajęty i że każdy chce, abyś zwrócił na niego uwagę.
Wiem, że ledwie masz czas, aby mnie wysłuchać, ale moje serce otwarło się tak szeroko i wypełniło się taką
miłością do ciebie, że pragnę cię zaprosić do swego domu i ugościć najlepiej jak mogę. Nie oczekuję, że się
zgodzisz. Chciałem tylko, abyś o tym wiedział".
Mistrz spojrzał mu w oczy i odparł z czarującym uśmiechem: „A więc przygotuj się. Odwiedzę cię". I
odszedł.
Na te słowa serce człowieka zalała fala radości. Nie mógł się doczekać, by usłużyć Mistrzowi,
wyrażając w ten sposób swą najszczerszą miłość. To był najważniejszy dzień w jego życiu, wszak miał go
odwiedzić sam Mistrz! Kupił najlepsze jedzenie i wino, znalazł najpiękniejszy strój, by dać Mu go w
prezencie, po czym przygotował cały dom na przybycie Mistrza. Wysprzątał mieszkanie, przygotował
świetny posiłek, udekorował stół. Jego serce przepełniała radość na myśl o przybyciu Mistrza.
Człowiek oczekiwał z niepokojem, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi. Otworzył w pośpiechu, ale zamiast
Mistrza na progu stała stara kobieta. Spojrzała mu w oczy i powiedziała: „Umieram z głodu. Czy mógłbyś
dać mi kawałek chleba?"
Gospodarz był trochę rozczarowany, ponieważ to nie był jego Mistrz, ale spojrzał na kobietę i rzekł:
„Proszę, wejdź do mego domu". Posadził ją na miejscu, które przygotował dla Mistrza, i dał jej
przygotowane dla Niego jedzenie. Bardzo się jednak niecierpliwił i z trudem doczekał, aż skończy posiłek.
Kobieta, wzruszona szczodrością, jaka ją spotkała, podziękowała i wyszła.
Ledwie człowiek zdążył na nowo przygotować dom na przybycie Mistrza, gdy ktoś zapukał do
drzwi. Tym razem był to jakiś obcy, który wędrował przez pustynię. Wędrowiec spojrzał na gospodarza i
powiedział: „Jestem spragniony. Czy mógłbyś dać mi coś do picia?"
Człowiek znowu poczuł rozczarowanie, że to nie Mistrz, zaprosił jednak nieznajomego do środka i
posadził na miejscu przygotowanym dla Mistrza. Podał też wino, jakim miał zamiar uraczyć długo
wyczekiwanego Gościa. Kiedy wędrowiec odszedł, gospodarz znowu przygotował się na jego przybycie.
I znowu rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy człowiek je otworzył, zobaczył dziecko stojące na progu.
Spojrzało na człowieka i powiedziało: „Umieram z zimna. Może dałbyś mi coś, bym mógł się okryć?"
Człowiek znów poczuł się zawiedziony, że to nie Mistrz, ale popatrzył w oczy dziecka i jego serce wypełniła
miłość. Szybko sięgnął po ubranie przygotowane dla Mistrza i otulił nim dziecko. Dziecko podziękowało i
odeszło.
Człowiek ponownie przygotował się na przyjście Mistrza i czekał, aż do późnej nocy. Kiedy
zrozumiał, że Mistrz już nie przyjdzie, posmutniał, ale natychmiast Mu wybaczył. Powiedział sobie:
„Wiedziałem, że nie mogę liczyć na przybycie Mistrza do tego skromnego domu. Choć obiecał, że przyjdzie,
musiało go zatrzymać coś znacznie ważniejszego. Mistrz nie przyszedł, ale przynajmniej powiedział, że
przyjdzie. To wystarczy memu sercu do szczęścia".
Spokojnie schował jedzenie, wino i poszedł spać. Tej nocy śnił, że Mistrz przyszedł do jego domu.
Zobaczywszy Go, człowiek uradował się, ale nie wiedział, że to tylko sen. „Mistrzu! Przyszedłeś,
dotrzymałeś słowa!"
Mistrz odparł: „Tak. Jestem tutaj, ale byłem tu już znacznie wcześniej. Byłem głodny i ty mnie
nakarmiłeś, byłem spragniony i ty mnie napoiłeś, byłem zmarznięty, a ty mnie odziałeś. Wszystko, co robisz
dla innych, robisz dla mnie".
Człowiek obudził się, a całą jego duszę przepełniało szczęście, ponieważ zrozumiał, czego nauczył
go Mistrz. Mistrz ukochał go tak bardzo, że posłał doń troje ludzi, by dali mu najważniejszą lekcję, tę
mianowicie, że Mistrz żyje w każdym. Kiedy dajesz jedzenie głodnemu, wodę spragnionemu i
przyodziewasz zziębniętego, Jemu ofiarowujesz swoją miłość.

Po prostu bądź!


Bądź światłem, co prowadzi.
Bądź lekarstwem, co ból zgładzi.
Bądź pocieszeniem w cierpieniu.
Bądź ciszą w milczeniu.
Bądź oddechem w duszności.
Bądź opanowaniem w złości.
Bądź śmiechem w radości.
Bądź nadzieją w beznadziejności.
Bądź odwagą w strachu.
Bądź ptakiem na dachu.
Bądź łzą we wzruszeniu.
Bądź mądrością w uczeniu.
Bądź słowem w modlitwie.
Bądź spokojem w gonitwie.
Bądź schronieniem w bezdomności.
Bądź westchnieniem w młodości.
Bądź skarbem w nicości.
Bądź zbroją w litości.
Bądź zachwytem w marzeniu.
Bądź pamięcią we wspomnieniu.
Po prostu bądź!

UNIWERSALNY I MAGICZNY ROK 2009






Co przyniesie nam ten rok ?

Poczucie braterstwa i duchowe globalne rozbudzenie jakiego dotąd nie widział świat.
Cykl ten rozpoczął się w roku 2008 i będzie kontynuowany przez następne 11 lat. Podczas tego cyklu zmiany będą stopniowe ale potężne. Dla większości z nas energetyczne zmiany są niewidoczne, dla innych powierzchowne, ciągle dużo ludzi odczuwa taką samą identyczność zmian i zdarzeń tylko dla jednostek jest oczywiste, że dotyka nas rezonans wyższych energii nie tylko w sferze duchowej ale i na płaszczyźnie fizycznej.

Rok 2009 będzie fundamentem przyszłości, najważniejszym przed
zamknięciem się wielkiego cylku w roku 2012. Jeszcze wiele zdarzeń będzie
rozwijać się pod powierzchnią, w ukryciu lecz rok 2009 obudzi większość z głębokiego
snu lub hipnotycznego transu z iluzją. Zbiorowa świadomość naszej planety wyrazi nasze zbiorowe prawdy i będzie szukać prawdy od tych co zasiądą przy sterach władzy, będą rozliczni ze wszystkich swoich działań. Ludzkość powoli znajduje swoją drogę, pomimo wszystkich nowych wyborów, wątpliwości łamią przestarzałe prawa. Dotknie to
każdej komórki struktury władzy, finansowego rynku, religii.




Rok 2009 (2+0+0+9=11)
jest liczbą - wibracją nieskończonej inteligencji twórczej.

Jak tą wibrację zrozumieć we własnym życiu ?

Jak z nią współpracować
aby właściwie wypełnić potencjał własnej duszy ?

Zanim zaczniesz się realizować zadaj sobie pytanie:

Co tak naprawdę myślisz w tej chwili,
co chcesz dokonać we własnym życiu ?

Czy te myśli pasują do wewnętrznych wizji twojego życia
czy wpasowywujesz się w globalne życie świata ?

Nierozsądne jest oczekiwać, że w naszym życiu wszystko samo się załatwi,
skoro chcesz mieć szczęśliwe życie sam zmień coś w tym kierunku,
daj początek, otwórz nowe możliwości.



2009/11 - uniwersalny-magiczny rok jakiego jeszcze 99% ludzkości
na świecie nigdy nie doświadczyła, dla naszej planety będzie wielkim i mocno
się zapisze w naszych umysłach. W symbolice liczba 11 jest liczbą mistrzowską -
sensem intensywnych wysokich częstotliwości pracujących w sferze eterycznej,
magicznej i transcendentalnej stworzenia. Master numer 11 posiada ogromny
potencjał nauki i rozwoju, może wnieść poważne zmiany w życiu.

Numer 11 jest najbardziej intuicyjnym numerem i kanałem do
podświadomości. Reprezentuje przywództwo, osobistą moc, duchową
prawdę. Numer 1 stanowi przywództwo, inicjatywy, i nowe początki ....
2 x "1" (11) razem otwiera bramy daleko większe niż suma jej części.

Brama z numerem master 11 jest wolnością wyboru, drogą prawdy, autentyczności
i miłości ... albo odwrotnie: strachem, bólem, stagnacją, złością. Numery są dwubiegunowe. Każdy człowiek jest odpowiedzialny za swoje działania, tworzenie swoich energii.
Działanie, emocje, przedstawienie osobistego potencjału, cele, marzenia
albo poruszą bramą miłości albo wytworzą energie strachu i nienawiści.

Magiczna wibracja roku 2009 doprowadzi do planetarnych rewolucji,
w strachu wielu ukryje się w zbiorowej świadomości planety i będzie tworzyć
życie napędzane na mocy mas. Jednostki - pionierzy wyżej rozwinięci wyruszą do
swoich działań samodzielnie, przedstawią swoje myśli, emocje, w każdym momencie będą działać świadomie dopasowując się do miłości i współczucia ale często ich działania zetkną się ze świadomością zbiorową mas i trudno też oczekiwać, że od razu rozerwą grupy tulące się do siebie, odporne na każdą moc. Kontrasty i gwałtowne starcia staną się bardziej niepokojące niż kiedykolwiek. Sfera polityczna, gospodarcza, manifestacje różnorodnych ludów, grup religijnych wyprodukują jeszcze nie jedną czarną chmurę i błędne koło nietolerancji, nienawiści a nawet zniszczenia. Duchowy wzlot nie należy mylić z religijnym. Prawdziwie poszukujący zrozumienia i prawdy są samotnikami i indywidualnie dążą do oświecenia. Sami przyjmują dogmaty Jedynego Prawdziwego Boga i otaczają się najczystszymi wartościami życia. U tych jednostek serce jest silniejsze niż rozum a przyszłość jedna i jasna, szybko znajdują właściwą drogę pomimo wszystkich trudności.



29/11- numer mocno naznaczony światłem,

" Ja jestem prawdą i światłem ..."
(Jezus)

29/11 nie jest jednak łatwą liczbą, posiada w sobie wibracje od 2 do 9, jest wibracją potężnego testu - tzw "Karmą Hioba". Jeśli posiadasz tą wibrację w dacie urodzenia, znaczy w tym życiu doświadczysz wszystkich zdarzeń, otworzą się dla ciebie bramy niebios ale wprzódy musisz przeżyć bardzo bolesny życiowy test. ... od samego Pana Boga.

Praca z indywidualną wibracją 29/11 nie jest łatwa, ciągnące się lekcje z przeszłości, aktywne tworzenie przyszłości, sprawdzenie samego siebie, próba wiary. Potrzebne jest wiele czasu aby uchwycić w ręce swoje cele, wizje i marzenia. Człowiek tylko przez czystość postępowania dochodzi do mistrzostwa i dostaje klucz do życia wiecznego.

Rok 2009 też nie będzie łatwy, można oczekiwać na większość
politycznych i gospodarczych upadków i innych wydarzeń o różnym
charakterze. 29/11 jest numerem obietnicy lecz tylko w drodze dyplomacji
i mądrości będą zauważane dobre efekty. W marcu i kwietniu może dojść do
dużych zmian i wstrząsów a nawet światowego chaosu. Ale mimo wszystkiego
w wyniku tych zmian nasz status będzie dodatni. Maj przyniesie stabilizację podczas,
gdy czerwiec i lipiec będzie mocno naciskał siły gospodarcze i polityczne, wiele tych
sytuacji rozstrzygnie się we wrześniu i październiku. Listopad i grudzień wniesie nadzieję
i optymizm, da wyciszenie. Nie obejdzie się bez silnych wstrząsów na arenie wojskowej. Bilans w tej dziedzinie będzie bardzo bolesny, okrutnie doświadczy wielu ludzi. W tym
roku nie obejdzie się bez kataklizmów ziemi. Ziemia zadrży nie jeden raz,
wysmaga ogniem, należy spodziewać się niszczących huraganów.
Ostro dadzą znać o sobie globalne zmiany klimatu.



Z Plutona napływać będą coraz silniejsze transformacyjne energie.
W styczniu (w znaku Koziorożca) tych co wchodzą na duchową drogę
czeka ciężka praca, uczciwa i rzetelna, będzie trwać wiele lat.

W jaki sposób należy kierować energię 11
aby wejść na właściwą drogę ?

MUSISZ WIEDZIEĆ !!

Światło twórczości mieszka w tobie.
Podejmij działanie i twórz zmiany od wewnątrz.

Mądrość
Wszystkie prawa i uniwersalna mądrość również mieszka w tobie.
Nie ma potrzeby szukać odpowiedzi na zewnątrz. Szukaj w swoim wnętrzu.

Czystość
ŚWIATŁO - MĄDROŚĆ - CZYSTOŚĆ
od tego zaczyna się wszelkie uzdrowienie

Boża Emanacja
Należy pamiętać o 12 istniejących ustawach kosmicznych, które są podstawą funkcjonowania twórczej ewolucji całego stworzenia.

Cel
Jaki jest twój cel tutaj na Ziemi i jak możesz pracować na najwyższym poziomie w tym celu, w tym życiu ?
Zastanów się:
Jak mogę służyć ?

Uzdrowienie,
Uzdrów ból w dwoistości, obdarz wszystko co żyje własnym współczuciem, zrozumieniem, przebacz.

Aniołowie
Każdy z nas ma swojego anioła w swojej ziemskiej podróży.
Pamiętaj nie jesteśmy razem - jesteśmy jednością.
Nie zapominaj o własnym aniele !



Styczeń 2009 będzie wielkim miesiącem.
Energie wytworzą specyficzne wibracje kosmiczne.

11 stycznia - 11 + 1 = 12/3
występują 3 x "1" (111) - liczba podstawa do tworzenia nieskończonej inteligencji,
spełnienie najwyższego poziomu naszej duszy.

12/3 - kreatywność i twórczość.
Trójka stanowi wszystko: odnosi się do
ciała, umysłu i Ducha,
Słońca - Księżyca, Ziemi,
życia, śmierci, odrodzenia
przeszłości, teraźniejszości, przyszłości.

111 - jest kapitanem numerologicznej trylogii,
reprezentuje rozpoczęcie nowego cyklu, okazji otwarcia własnej
indywidualnej bramy, dlatego konieczne jest aby dopasować swoje myśli
i działania z tym co chcesz utworzyć w swoim życiu.

Styczeń 2009 jest czasem na sprawdzenie, gdzie jesteśmy we własnym życiu i należy przeprowadzić własną reorganizację. 3 x "1"(111) da nowy początek, warto rozpocząć pracę z tymi energiami, wyciągnąć lekcje z przeszłości, przeanalizować, dokonać zmian i już aktywnie tworzyć przyszłość.

W lutym 2009 kiedy Jowisz wejdzie w Wodnika określi energię ruchu,
urzeczywistni fizycznie. Jeśli prawdziwie wykorzystasz ten
potencjał powinny wypełnić się twoje sny na jawie.



11 stycznia 2009
11-1-11
potęga 5-ciu jedynek,
wyraża potężny autorytet
W kwadracie numerologicznym Pitagorasa wszystko
naznaczone tą energią nosi potęgę 8 - nieskończoności.
Od tej chwili nie ma już żadnych granic.

11111 jest energią potężnej magii.

11-1-2009 = (11+1)12 + (2009)11=23/5

Liczba 23/5 jest w numerologii umieszczona w pierwszych 9-wieciu najważniejszych liczbach. 2 i 3 tuż obok siebie daje boską inspirację i radość.... energia żeńska
i męska, obie posiadają 5 zmysłów. 23/5 zwana jest "królewska gwiazdą lwa".
Numer 23 utożsamiany jest z Psalmem 23.