Obserwatorzy

O wszystkim , co w życiu może być ważne.

Oldis Mikst TV

Zmień swoje życie

Grunt to pewność siebie

Cuda szamanów




Amerykański psycholog Max Freedom Long obejmując w 1917 roku posadę nauczyciela
w Honolulu na Hawajach, po raz pierwszy usłyszał o kahunach – tajemniczych kapłanach
starożytnego kultu Polinezyjczyków. Ponieważ tubylcy niezbyt chętnie udzielali mu skąpych
informacji na ich temat, nie tylko nie zaspokoili ciekawości Amerykanina, ale jeszcze
bardziej ją rozpalili.
Już w tamtych czasach kasta kahunów zanikła na skutek zaciekłego zwalczania jej przez
misjonarzy chrześcijańskich z jednej strony, a przez krzewicieli „najwspanialszej” kultury
białych ludzi z drugiej.
Ponieważ nie ma nic gorszego od rozbudzenia ciekawości człowieka i niezaspokojenia jej,
zrozumiałe się staje, że Long nie zadowolił się informacjami podawanymi mu półgębkiem i
rozpoczął badanie huny – owej tajemnej religii i równocześnie wiedzy krajowców z wielkim
zapałem i ogromnym zaangażowaniem.
Wkrótce trafił na żywą kopalnię wiadomości o hunie i kahunach w osobie dra Brighama –
kustosza Muzeum im. P. Bishop w Honolulu.
Człowiek ten – wówczas ponad osiemdziesięcioletni starzec – przyjaźnił się swego czasu z
kapłanami hawajskimi i bywał świadkiem ich nieprawdopodobnych wyczynów. Jednym z
najbardziej widowiskowych było chodzenie bosymi stopami po rozżarzonej, ledwie skrzepłej
lawie wulkanicznej. Co ciekawsze, dr Brigham sam brał udział w takim spacerze pod opieką
kahunów.
Oto fragment jego opowiadania zanotowany przez Longa:
Kiedy kamienie rzucone przez nas na powierzchnię lawy nie zapadły się, z czego
wywnioskowaliśmy, że lawa była już dostatecznie twarda, aby mogła (...) unieść nasz ciężar,
kahuni wstali i zeszli z usypiska. Gdy zeszli na dół, upał stał się wprost nie do zniesienia. Było
tam bez porównania goręcej niż w piecu piekarskim. Lawa ciemniała na powierzchni mieniąc
się różnymi barwami, jak stygnące żelazo, nim je kowal zanurzy w kadzi dla zahartowania.
Teraz żałowałem mej ciekawości. Sama myśl przerażała mnie, gdy uprzytomniłem sobie, że
będę musiał przebiec na drugą stronę po tym płaskim piekle. (...)
Kahunowie zdjęli sandały i przywiązali sobie liście ti (draceny – przyp.aut) dokoła stóp,
biorąc po trzy liście na stopę. Usiadłem i zacząłem przywiązywać liście po zewnętrznej
stronie mych podkutych butów.
To się kahunom nie podobało. Miałem zdjąć buty oraz dwie pary skarpet. Bogini Pele
(bogini ognia i wulkanów – przyp. A.S.) nie zgodziła się uchronić moich butów przed
spaleniem i pozostawienie ich na nogach mogło ją obrazić. (...) opierałem się stanowczo
odmawiając zdjęcia obuwia.
Wyobrażałem sobie, że jeśli Hawajczycy mogli chodzić po gorącej lawie bosymi stopami
mającymi twardą skórę, to i ja mogłem przejść w moich ciężkich skórzanych butach o
grubych podeszwach, które by mnie chroniły przed gorącem.
Proszę wziąć pod uwagę, że opisywana tu przygoda zdarzyła się wtedy, gdy jeszcze
przypuszczałem, iż istnieje jakieś fizyczne wytłumaczenie owego zjawiska.
W końcu kahuni zaczęli uważać moje obuwie na nogach jako doskonały dowcip. Jeżeli
jestem gotów poświęcić je bogom, to może nawet jest i dobra myśl. Uśmiechali się do siebie
porozumiewawczo i pozwolili mi przywiązać liście ti do podeszew, gdy rozpoczęli nucenie
jakiejś pieśni. Słów nie mogłem niestety zrozumieć, bo tekst był w jakimś archaicznym,
nieznanym mi hawajskim narzeczu. Była to (...) „mowa bogów” przekazywana z pokolenia na
pokolenie od niepamiętnych czasów. Zrozumiałem tylko, że treścią pieśni były proste
wzmianki o legendarnej historii, przeplatane pochwałami dla boga lub bogów.
Nim kahuni skończyli śpiewać, już byłem omal że żywcem upieczony, choć śpiew nie trwał
dłużej niż kilka minut. Wtedy nadszedł czas wejścia na lawę. Jeden z kahunów uderzył w
migocącą powierzchnię lawy wiązką liści ti, i uprzejmym gestem dał mi pierwszeństwo
wejścia na lawę. Lecz u mnie natychmiast odezwało się dobre wychowanie i dałem
pierwszeństwo starszemu niż ja kahunowi. (...)
Stary człowiek bez wahania wstąpił na tę przerażająco gorącą powierzchnię. Patrzyłem na
niego z otwartymi ustami. Był już prawie na drugiej stronie, a odległość od drugiego brzegu
wynosiła około pięćdziesięciu metrów. Nagle mnie ktoś pchnął tak, że miałem do wyboru albo
paść na twarz, albo uchwycić rytm biegu.
Nie wiem jakie szaleństwo mnie opętało, lecz biegłem. Gorąco było straszliwe.
Wstrzymywałem oddech, a umysł mój przestawał pracować (...) po pierwszych kilku krokach
zaczęły mi się palić podeszwy (...) Szwy puściły i jedna podeszwa urwała się, a druga kłapała
trzymając się jeszcze obcasa. (...)
Wreszcie skoczyłem na miejsce bezpieczne.
Spojrzawszy na stopy spostrzegłem, że (...) palą się skarpetki. Kahuni pokazywali sobie
leżącą opodal na lawie dymiącą podeszwę mego buta (...) i tarzali się ze śmiechu.
Ja też się śmiałem. Nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, że już jestem poza zasięgiem
niebezpieczeństwa, i że na mych stopach nie ma śladów skutków ognia, nawet w miejscach
gdzie paliły się skarpetki. (...) Również żaden z kahunów nie odniósł oparzenia, choć liście ti
przywiązane do nóg dawno się były spaliły. (Max Freedom Long, Cuda w świetle wiedzy
tajemnej, Kraków 1983, cz. I. s. 14 – 15)
Czytając ów opis, mimo woli nie dowierzamy realności tego, czego doświadczył dr
Brigham, starając się znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie fenomenu. A ponieważ nie
jesteśmy w stanie ani zagadki rozwikłać, ani wyjaśnić przy pomocy dostępnej nam wiedzy,
najchętniej skłaniamy się ku poglądowi, że było to albo oszustwo, albo zbiorowa halucynacja.
Czyli że nic z tego, o czym pisze Long, nie miało miejsca w rzeczywistości. Ba! Gdybyż to
był przypadek odosobniony i szło wyłącznie o relację Brighama. Niestety tak dobrze nie ma.
Ponieważ sztuka chodzenia po ogniu znana była nie tylko dawnym Polinezyjczykom, ale
także praktykowana w innych rejonach globu ziemskiego, na przykład w Indiach, a najbliżej
nas w Bułgarii.
Istnieje wiele relacji europejskich świadków, liczne filmy i fotografie. Może da się oszukać
zawodne zmysły człowieka, ale przecież nie obiektyw kamery. Tak więc w końcu uznano za
bezsporne i nie podlegające dyskusji chodzenie po rozżarzonych węglach, kamieniach,
lawie... Nie wiedziano natomiast jak wyjaśnić fakt, iż taki spacer nie powoduje poparzenia
nóg, aż ktoś w zacisznym gabinecie wykoncypował, że jest to możliwe, ponieważ idąc nie
przyciska się całej powierzchni stopy do podłoża, i idąc szybko, można uniknąć poparzenia.
Wielka szkoda, że ten który to wydumał, nie sprawdził hipotezy w praktyce. Jestem
całkowicie przekonany, że prędziutko by ją odwołał, kurując się z bąbli na podeszwach.
Ponieważ jednak tego nie uczynił, plącze się ona w wielu pracach jako „racjonalne
wyjaśnienie zjawiska” (że też większość „racjonalnych, naukowych wyjaśnień”, zjawisk
niewytłumaczalnych, to podobne do tego idiotyzmy).
Cóż zatem powoduje, że niektórzy ludzie mogą bezkarnie chodzić po ogniu? Czyżby liście
draceny, którymi polinezyjscy czarodzieje obwiązują sobie stopy miały jakieś szczególne
właściwości? Ponieważ wiem, iż tę roślinę można spotkać na niejednym parapecie, z góry
ostrzegam przed podejmowaniem prób chodzenia po żarze w domowym zaciszu. Dracena nie
pomoże – można mi wierzyć.
Jeśli nie dracena to co? Wiadomo, iż czarodzieje przed spacerem po ogniu wprowadzają
się w pewnego rodzaju trans przy pomocy śpiewu i tańca. To właśnie ma największe
znaczenie, doprowadzając uczestników obrzędu do stanu będącego pograniczem jawy i snu, a
żywo przypominającego zachowanie się ludzi znajdujących się pod wpływem sugestii
hipnotycznej. Chociaż nadal nie wiadomo czym właściwie jest hipnoza, to od pewnego czasu
z powodzeniem stosuje się ją między innymi w medycynie. Człowiek znajdujący się w
transie, na rozkaz hipnotyzera przestaje odczuwać ból, co samo w
sobie jest nie mniej
tajemnicze od spacerów po ogniu, i nie odczuwa oparzeń – nawet miejsc szczególnie bogato
unerwionych – czego sam niejednokrotnie byłem świadkiem. Nie reaguje na dotyk
rozżarzonego papierosa, ani płomienia zapałki i to na dowolnie długi czas. Niestety, mimo
nieodczuwania bólu dochodzi do poparzeń, lub w najlepszym wypadku do mocnego
zaczerwienienia skóry poddanej działaniu bodźca termicznego. Ponieważ podobnych efektów
nie obserwuje się u szamanów chodzących po ogniu. Zatem wyjaśnienie za pomocą hipnozy
czy autosugestii można z całym spokojem odrzucić. Chyba, że... nie wszystko jeszcze wiemy
o ich działaniu. Ale przecież wyjaśnianie zagadek innymi zagadkami nie jest właściwie
żadnym wyjaśnieniem.
Tak więc koło się zamknęło. Chodzenie po ogniu jest faktem, zaś na rozwikłanie tajemnicy
tego fenomenu trzeba będzie jeszcze poczekać, o ile oczywiście ono w ogóle nastąpi.
***
Czarodziejami–szamanami czyniącymi podobne cuda byli nie tylko hawajscy kahuni.
Ludzi posiadających niewyjaśnione, sprzeczne z naukowym obrazem świata i zjawisk na nim
zachodzących, właściwości można było napotkać – a nawet spotyka się ich dziś jeszcze – w
różnych częściach świata.
Pewien młody europejski lekarz był świadkiem wydarzenia nie mniej tajemniczego niż
chodzenie po ogniu.
Otóż, wśród afrykańskiego plemienia Gola dokonano zabójstwa, którego sprawcę
konwencjonalnymi metodami śledczymi nie dało się wykryć. Wówczas wódz plemienia
postanowił poprosić o pomoc szamankę.
Na rozkaz wodza wszyscy mieszkańcy wsi zgromadzili się na wielkiej polanie, gdzie
zaproszona przystąpiła do szukania winnego pośród zebranych.
Wyglądało to tak: stanęła przed tłumem trzymając w dłoni długi drewniany pręt,
opuszczony pochyło ku ziemi. Po obydwu jej stronach przykucnęły dwie stare kobiety, z
których jedna na znak dany przez wodza poczęła, zrazu wolno, a później coraz szybciej,
rytmicznie uderzać krótką pałeczką w pręt dzierżony przez czarownicę. Ta ostatnia jakby
zesztywniała, oczy jej zaszły mgłą, a całym ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Po chwili jęła
prętem uderzać o ziemię, a kurcze targające jej ciałem nasiliły się do tego stopnia, że straciła
równowagę i upadła na bok. Widać było, iż znajduje się w transie, na co wskazywał zarówno
jej wygląd, jak i zachowanie. Nadal tocząc się rytmicznie po ziemi, niczym automat, uderzała
prętem o jej powierzchnię. Otaczający ją ludzie z przerażeniem cofnęli się. Wówczas
szamanka porwawszy się na nogi dopadła jednej z kobiet – krewnych zamordowanego i z
dziką furią poczęła ją bić trzymanym prętem. Winowajczyni w ten sposób wskazana, bez
najmniejszego sprzeciwu, bez oporu, przyznała się do zbrodni.
Chociaż cały obrzęd wydał się obserwującemu go Europejczykowi prymitywny i dziki, to
jednak przyniósł oczekiwany rezultat. Być może nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, a
sukces w wykryciu morderczyni należy przypisać wyłącznie doskonałej znajomości
zachowań ludzkich i spostrzegawczości szamanki, która obserwując zebranych ludzi potrafiła
bezbłędnie wskazać winną, opierając się na jakimś specyficznym jej zachowaniu,
nacechowanym lękiem przed zdemaskowaniem, czy też niepewnością. Chociaż maska
pozornego spokoju, jaką przybrała zabójczyni, mogła ją osłonić przed wszystkimi innymi
mieszkańcami wioski, to nie spełniła tego zadania w spotkaniu z czarownicą.
A oto przykład niezwykłych psychicznych sił szamanów zawarty w relacji rosyjskiego
etnografa W. Bogoraza:
Prowadząc badania na jednej z wysp u wybrzeży Alaski spotkał się tam z szamanem.
Ponieważ w tamtych rejonach szamanizm znajdował się już w zaniku, uczony ucieszył się
mając możność zobaczenia na własne oczy pokazu legendarnych umiejętności czarowników.
Zgodził się je zademonstrować ostatni potomek szamańskiego rodu, starzec Assunnarak.
On to stanąwszy przed badaczem ze skrzyżowanymi na piersi rękoma rozkazał mu
narzucić na jego gołe plecy końce wielkiego czerwonego amerykańskiego pledu, na który
najwyraźniej miał ochotę. Mimo iż staruszek trzymał ręce na piersiach i z całą pewnością ich
nie użył, pled przylgnął do jego pleców niczym żelazo do magnesu.
Badacz ciągnąc z całej siły za drugi koniec nie był w stanie go oderwać. Później szaman
począł wlec etnografa, który w końcu zaparł się nogami o poprzeczkę łączącą boki namiotu,
ale Assunnarak nie dawał za wygraną. Pled nadal był jak przyklejony.
Kiedy w czasie tego siłowania się Bogoraz ani myślał ustąpić, szaman sprawił, że namiot
dosłownie „stanął dęba”. Sterta naczyń znajdujących się w kącie z brzękiem poleciała na
ziemię, a garnek z topniejącym śniegiem się przewrócił, zalewając całe wnętrze.
Wówczas badacz dał spokój, puszczając końce pledu, a szaman, który najwyraźniej czekał
na taki obrót rzeczy, natychmiast wypełznął z namiotu, triumfalnie krzycząc: „Pled jest mój!”
Trudno chyba podejrzewać poważnego badacza o zmyślenie całej historii. Trudno również
wszystko wyjaśnić działaniem hipnozy, chociaż kto wie, czy stary Assunnarak nie skorzystał
z niej w opisanym przypadku. Z drugiej jednak strony relacja badacza jest zbyt rzeczowa, aby
przypuszczać, iż w czasie „pokazu” nie posiadał pełnej świadomości.
Myślę, że była to demonstracja wspaniałych zdolności telekinetycznych (przemieszczanie
przedmiotów w przestrzeni bez użycia siły fizycznej) szamana. Skoro zaobserwowano i takie
historie, jak np. zginanie stalowych sztućców „siłą woli”, to czarownikowi mogło się udać
„przylepienie” pledu do własnych nagich pleców i wstrząśnięcie namiotem.
Jeszcze lepszy przykład wskazujący na używanie telekinezy przez szamanów podaje
badacz amerykański F. Mowet, który długie lata spędził między Eskimosami.
Któregoś jesiennego popołudnia, gdy Mowet wraz z przyjacielem siedział w chacie
delektując się herbatą, odczuł silny wstrząs. Domek zachwiał się w posadach. Mężczyźni
przekonani, iż nastąpiło trzęsienie ziemi, przestraszeni wybiegli na dwór. Tam jednak
panował zupełny spokój, a stadko jeleni odpoczywało, bynajmniej nie spłoszone. Wrócili
zatem do chaty i na nowo zabrali się do herbaty. Ledwo jednak usiedli, wstrząs się powtórzył.
Blaszane kubki spadły ze stołu, zatknięte za krokwie prawidła do naciągania skór z trzaskiem
potoczyły się po podłodze. Tym razem przestraszeni już nie na żarty znów wybiegli na
zewnątrz i znów nie dostrzegli niczego niezwykłego. Jelenie pasły się dalej. Ogłupiali
podróżnicy pobiegli ku szałasowi Eskimosów sądząc, iż oni mogą im wyjaśnić owe wstrząsy.
Ale ci o niczym nie wiedzieli i skierowali białych do szamana Kakuni. Gdy stanęli przed jego
obliczem, ten – nim zdążyli otworzyć usta – śmiejąc się powiedział, iż oczekiwał ich
przybycia i wiedział po co przyjdą.
To Apopa (duch) trząsł ich chatą – wyjaśnił szaman.
A oto kolejny opis, zdający się dowodzić realności niewytłumaczalnych psychicznych
zdolności czarowników:
Francuski dziennikarz, pisarz i podróżnik Pierre–Dominique Gaisseau przebywający wśród
afrykańskiego plemienia Toma był świadkiem niesamowitego wydarzenia.
Pewnego razu Gaisseau wraz z dwoma towarzyszami i czarownikiem Waune odpoczywali
w chacie. Naraz wszyscy trzej biali usłyszeli dziwne dźwięki. Drzwi skrzypiąc przeraźliwie
otworzyły się na całą szerokość i w progu stanął... szaman Waune. Francuzi wystraszyli się
nie na żarty, bo szaman równocześnie nadal spoczywał na swoim posłaniu umieszczonym za
posłaniem Gaisseau. Podróżnik nie ośmielając się poruszyć i wstrzymują oddech, w świetle
lampy, która stała na podłodze, przypatrywał się niesamowitemu zjawisku. Przybysz przez
chwilę kołysał się w miejscu, po czym pochylony przelazł pod hamakami Francuzów i wszedł
– wniknął w pogrążone we śnie ciało czarownika. Biali dyskutując zawzięcie na temat tego,
czego byli świadkami, doszli do wniosku, że zjawiska nie da się w żaden rozumowy sposób
wyjaśnić.
Wreszcie na koniec zostawiłem sprawę chyba najciekawszą i budzącą największe
niedowierzanie u sceptyków, a największy podziw u ludzi przeświadczonych o realności
zjawiska.
Mowa tu o lewitacji, czyli zdolności do unoszenia się człowieka w powietrzu, co przeczy
powszechnemu prawu ciążenia. Temu prawu, bez którego niemożliwe byłoby życie na Ziemi
i bez którego rozpadłby się Wszechświat.
Bajki! Mogą zaprotestować Czytelnicy.
Bynajmniej. Przypadki lewitacji zdarzały się (i zdarzają nadal) stosunkowo często, a co
więcej, dysponuje się zeznaniami świadków, a ostatnimi czasy także fotografiami
(autentycznymi, a nie trikowymi), które w sposób bezsprzeczny dowodzą tego, iż zjawisko
lewitacji wystąpiło rzeczywiście.
Lewitacja była znana i praktykowana przez kapłanów polinezyjskich, a ich popisy
obserwować mogli przybyli na wyspy biali, dzięki którym właśnie wiemy o tym dzisiaj.
Jeden z opisów mówi, jak pewien kapłan, odpychając się lekko od stromej ściany skalnej
dwoma cienkimi patykami, „wypłynął” w ten sposób na sam szczyt.
Unosić się w powietrzu, drwiąc sobie z praw fizyki potrafili także święci mężowie, jogini
w Indiach. Pod koniec ubiegłego wieku, świadkiem niezwykłego zdarzenia był holenderski
lekarz, doktor van Leuven, które mógł dokładnie zaobserwować, goszcząc któregoś dnia
w celi pewnego hinduskiego mnicha. A oto co pisze na ten temat:
„Siedziałem nieporuszony, wzrok miałem wlepiony w mnicha, by skontrolować, co robi;
byłem bowiem zdecydowany każdą próbę omamienia mnie z całą stanowczością
zdemaskować. Ale nic nie zaszło. Cierpliwość moja była narażona na długą próbę. Mnich w
ogóle nie poruszał się; stał jakby posąg. Nie wiem, jak długo to trwało.
Nagle – nie umiem podać, jak to się stało – miałem wrażenie, że mnich nie znajduje się
więcej tam, gdzie był dotychczas, a o pół metra nad ziemią. Nie mogę inaczej tego wyrazić:
bujał w powietrzu! Pod nim była pusta przestrzeń... Omyłka, lub złudzenie optyczne było
wykluczone. Wpatrywałem się bystro; fenomen trwał! Ba, po chwili postać mnicha wzniosła
się wyżej jeszcze, mniej więcej o 30 centymetrów. Mnich przez cały czas nie zmienił postawy
ciała, nie poruszał się.
Skupiłem głownie uwagę na swój własny stan. Stwierdziłem, że moje zmysły działają
normalnie, że moja władza myślenia jest normalna. Nie znajdowałem się w transie; widziałem
wszystko dokładnie. Zauważyć muszę, że było jasno; mogłem zauważyć nawet cień bujającej
w powietrzu postaci.”
Ale i u nas w Europie zjawisko lewitacji nie należy wcale do rzadkości. Po dziś dzień
zachowały się świadectwa, mówiące o tej zdolności świętej Teresy z Avila, Doktora Kościoła
(1515 – 1582), która uniosła się niejednokrotnie w powietrzu nie tylko w zaciszu swej celi
klasztornej, ale i podczas uczestnictwa we mszy, w kościele, na oczach tłumu. Co ciekawe, tej
swojej nadnaturalnej umiejętności wstydziła się mocno, prosząc Boga, aby ją od niej uwolnił.
Nasz rodak, błogosławiony Ładysław z Gielniowa, pewnego razu w Wielki Piątek 1505
roku, podczas wygłaszanego przez siebie kazania, w obecności zebranych w świątyni
wiernych, popadł w ekstazę, uniósł się ponad ambonę, budząc tym oczywiście całkiem
zrozumiałą sensację.
Żyjący wcześniej niż oboje z wymienionych wcześniej świętych, święty Franciszek z
Asyżu (ok. 1182 – 1226) także lewitował, czego świadkiem był jego uczeń i współbrat
zakonny, Leon.
„(...) brat Leon z czystością wielką i z dobrym zamiarem [zaczął] badać i rozważać życie
świętego Franciszka i dzięki czystości swej zasłużył sobie, że widział coraz częściej świętego
Franciszka zachwyconego w Bogu i wzniesionego nad ziemią, niekiedy na trzy łokcie
wysoko, niekiedy na cztery, kiedy indziej aż na wysokość buka, a kilkakrotnie widział go tak
wzniesionego wysoko nad ziemią i takim otoczonego blaskiem, że ledwo mógł go dojrzeć. A
cóż czynił ten brat pełen prostoty, kiedy święty Franciszek tak mało był wzniesiony nad
ziemią, że ów mógł go dosięgnąć? Podchodził cicho, ujmował nogi jego, całował je i mówił
ze łzami: ‘Boże mój, miej litość nade mną grzesznikiem i przez zasługi tego człowieka
świętego pozwól mi znaleźć Twą łaskę’.
Jak wspomniałem wcześniej, zjawisko lewitacji jest również obserwowane współcześnie i
utrwalone nawet na taśmie filmowej. To ostatnie najbardziej chyba winno przekonać
sceptyków. Oszukać może da się zawodne zmysły ludzkie, ale fotokomórkę?
***
Czarownicy, szamani, znachorzy–cudotwórcy, czy jak ich tam jeszcze nazwać,
nieodwołalnie opatrzeni przez Europejczyków etykietką oszustów żerujących na naiwności
ludzkiej i ciągnący z tego spore zyski, po zapoznaniu się z wcześniej przytoczonymi
przykładami wydają się już chyba mniej odrażający.
Nie można oczywiście twierdzić, że w s z y s c y czarownicy byli (i są) ludźmi
uczciwymi. Na pewno trafiało się między nimi także sporo oszustów, ale w którymż to
zawodzie ich nie ma? Jednak większość obiektywnych relacji badaczy i podróżników
spotykających się z szamanami wydaje o nich jak najlepsze świadectwo. Etykietę
darmozjadów przypięli im ci, którzy sądzili, iż sprawowanie przez szamanów obrzędów jest
tak samo zrutynizowane, jak w przypadku wielkich religii.
Otóż nic bardziej błędnego od takiego poglądu. Przede wszystkim szamanem może zostać
wyłącznie osoba w y b r a n a przez d u c h y. Sama chęć człowieka nie ma tu żadnego
znaczenia.
Pewien czarownik, imieniem Igiugariuk opowiadał znanemu badaczowi Knudowi
Rasmussenowi, że w młodości nawiedzały go często widzenia senne, podczas których
rozmawiały z nim n i e z n a n e istoty. Kiedy się budził, miał je nadal przed oczyma.
Współplemieńcy wyjaśnili mu, iż posiada właściwości potrzebne do kontaktowania się z
duchami i postanowili, że musi zostać szamanem. Igiugariuk bezskutecznie usiłował
przeciwstawić się swojemu powołaniu, ale w końcu musiał ulec.
Gdy osoba wybrana sprzeciwia się woli duchów, może spodziewać się zaburzeń
psychicznych, omamów i halucynacji. W przypadku dalszego uporu może dojść do ciężkiej
choroby, a nawet zgonu.
Przygotowując się do pełnienia funkcji szamana musi przejść jeszcze wielką próbę. Oddala
się od rodzinnej osady i w samotności poddaje się ciężkim ćwiczeniom ascetycznym, myśląc
równocześnie o sprawach duchowych. Post może nieraz trwać kilkadziesiąt dni, na skutek
czego adept zapada często w stan podobny do śmierci. Z chwilą zupełnej psychicznej
metamorfozy człowieka, kończącej się objawieniem ducha opiekuńczego staje się on
szamanem.
Czym więc jest szamanizm? Chociaż słowo to zaczerpnięto z języka Ewenków
mieszkających na Syberii, nie znaczy że tylko tam należy go szukać. Szamanizm bowiem jest
może nie tyle religią (chociaż bazuje na animizmie), ile s p o s o b e m na kontaktowanie się
ze światem duchów. Rolę pośrednika między tą, a tamtą stroną spełnia właśnie szaman,
którego psychika jest do tego specjalnie predysponowana. Tak rozumiany szamanizm
występował na całej prawie kuli ziemskiej: na Syberii, w Ameryce Północnej, Tasmanii,
Ziemi Ognistej, Australii, Afryce, Polinezji oraz w Europie, gdzie najdłużej utrzymał się
wśród Lapończyków.
Kontaktom czarowników ze światłem pozazmysłowym służą specjalne obrzędy, których
nieodłącznym atrybutem jest bęben odgrywający rolę narzędzia do przywoływania duchów.
Przy jego użyciu szaman w czasie kamłania (jest to również słowo syberyjskiego pochodzenia
oznaczające wzywanie duchów) wprowadza się w trans, podczas którego wydaje mu się, że
odbywa podróż w Zaświaty.
Walenie w bęben, śpiew i wrzaski czarownika, wbrew utartym opiniom, wcale nie mają
służyć wywarciu odpowiedniego wrażenia na widzach, lecz są potrzebne do wprowadzenia
się w stan katalepsji, który szaman uważa za mistyczny.
Po „przyjściu do siebie” szaman zna już odpowiedź na zadane w wcześnie pytania, potrafi
rozwiązać problemy swych współplemieńców, przepowiadać przyszłość.
Czy są to tylko i wyłącznie kłamstwa? „Dzicy” stawiają szamanowi konkretne pytania, na
które musi dawać konkretne odpowiedzi. Biada mu jeżeli się okaże, że jego rady są zawsze złe, a przepowiednie zawsze fałszywe Taki czarownik musi opuścić swoją społeczność. To
fakt, iż sporo spośród nich zostaje wypędzonych – szczególnie ci, którzy trudnią się
leczeniem – ale jeszcze więcej działa, ciesząc się doskonałą opinią. Czy zupełnie
bezpodstawnie?
W literaturze bardzo często spotyka się pogląd, że szamani wyzyskiwali współplemieńców
w krańcowy sposób. Nic błędniejszego. Dawna przysięga szamańska zawiera takie zdanie:
„Jeśli wezwą cię jednocześnie do bogatego i biednego, to idź najpierw do biednego i nie
żądaj wiele za swój trud.” a Bronisław Piłsudski (brat Józefa) badacz życia Ajnów i sam zresztą
ożeniony z Ajnuską, tak pisał:
„Za swoją praktykę szaman powinien, według pojęć Ajnów, brać zapłatę, nawet od
najbliższych krewnych. W przeciwnym bowiem razie duchy pomocnicze odmówią mu swej
pomocy (...) Nie było przykładu, by szaman wzbogacił się znoszonymi mu datkami.
***
Obiegowe sądy i opinie o czarownikach, szamanach nie zawsze muszą być prawdziwe i
słuszne, a ich niezwykłe umiejętności i wiedza, choć zagadkowe i niewytłumaczalne, mogą
się okazać jednak realną rzeczywistością.
Dawno minęły czasy, kiedy rzeczywiście niewyjaśnione siły ludzkiej natury wolno było
wyłącznie wykpiwać. Coraz więcej poważnych badaczy – nie bojąc się kpiny i etykietki
heretyka – zajmuje się badaniem owych zjawisk z pogranicza świata realnego i świata baśni.
Pomyśleć, że jeszcze tak niedawno temu hipnoza, która znajduje szerokie zastosowanie we
współczesnej medycynie, uważana była za cyrkową sztuczkę i jawne oszustwo! Dziś jest
inaczej. Nie tylko hipnoza, ale i lewitacja, jasnowidzenie, prekognicja, telepatia, telekineza
czy telegnoza wywalczyły sobie uznanie ich realnego istnienia.
Znaczna liczba badaczy nie obawia się śmieszności, rozumiejąc, iż wiedza jaką dziś
dysponują, nie wyjaśnia bynajmniej wszystkiego. Nieżyjący już prof. dr Stefan Manczarski,
zasłużony polski badacz zjawisk paranormalnych tak pisał przed laty:
„Powtórzmy raz jeszcze za Boltzmanem, iż w naturze nie ma nic niemożliwego, mogą być
tylko wydarzenia w najwyższym stopniu mało prawdopodobne. (...) Musimy więc liczyć się z
tym, że i my możemy w życiu codziennym napotkać fakt, który tak dalece odbiega od norm
naszego zwykłego doświadczenia, iż należy nazwać go „wydarzeniem nieprawdopodobnym”.
Uprzytomnienie sobie realnej możliwości takiego faktu stanowi niewątpliwie poważny
wstrząs. Mimo woli nasuwa się pytanie: czy niektóre spośród tzw. cudów i objawów
nadprzyrodzonych lub – inaczej mówiąc – paranormalnych nie należą do zjawisk tej
kategorii?”
Otóż właśnie, chyba można zaryzykować twierdzenie, iż „sztuczki” szamanów należałoby
uznać za przejaw ich paranormalnych predyspozycji i poddać gruntownemu badaniu przez
psychotroników. Jednocześnie zaś obawiam się, iż może się to już okazać niemożliwe,
ponieważ ekspansja europejskiej cywilizacji sprawia, iż nieliczni z jeszcze ocalałych
prawdziwych czarowników w niezbyt długim czasie na zawsze odejdą w niebyt, jak to się
stało z wieloma przejawami kultury ludów pierwotnych. Informacje, jakie o nich przetrwają
na kartach książek, uważane będą za równie bajeczne jak opowieści o królu Arturze i
Rycerzach Okrągłego Stołu w poszukiwaniach św. Graala.

Brak komentarzy: